Widzę, że powstała tu moda na tworzenie osobnych wątków dla swoich opowiadań, więc i ja się pod to podczepię. Moja opowiastka, jak można domyślić się z tytułu wątku, inspirowana jest nadchodzącym powoli filmem i jest moją wizję konfrontacji tych dwóch bohaterów.
Nie jestem do końca zadowolony z dialogów i wiem, że kilka miejsc można by poprawić, ale tak mi to wpadło do głowy i chciałbym szybko przelać myśl na Worda. Więc proszę o komentarze każdego, komu zechce się to przeczytać ;]
_
Wayne Manor. Ta sama noc, kilka godzin później.
Przybył do posiadłości Bruce'a wraz z charakterystycznym dla swych odwiedzin powiewem wiatru, który wprawił długie, fiołkowe zasłony okiennic w krótki taniec. Mimo chłodu, szklane drzwi tarasowe pozostały otwarte, jak gdyby było to zaproszenie, więc już po chwili szedł przez główny korytarz na pierwszym piętrze, tym razem nie oglądając się na wizerunki przodków i zabytkowe wazy.
W pewnym momencie z jednych z wielu pokoi wyłonił się Alfred wciąż nienagannie ubrany w swój frak, choć pora była już późna. Dorównał kroku nieco spieszącemu się mężczyźnie, za którym powiewała czerwona peleryna.
-Dobry Wieczór, panie Pennyworth.
-Panie Kent.
-Przyszedłem po Bruce'a.
-Owszem, wspominał o tym, że musicie panowie odbyć ważną rozmowę. Prosił przekazać, że będzie na pana oczekiwał w grocie. Może życzy sobie pan coś do jedzenia lub picia?
Mężczyzna obejrzał się z nutą troski na kamerdynera, którego mylnie uważał za dużo mniej wtajemniczonego, niż ten w istocie był.
-Obawiam się, że to będzie inny rodzaj rozmowy, niż pan myśli – wyjaśnił Kent.
-Myślę, że doskonale wiem jaki to będzie rodzaj rozmowy.
Obaj przeszli przez ciężkie, dębowe wrota prowadzące go gabinetu Bruce'a Wayne'a. Pomieszczenie miało kształt koła, którego cały obwód wypełniony był wysokimi, zapełnionymi całkowicie regałami bibliotecznymi, te zaś wznosiły się na wysokość dwóch pięter, aż po szklaną kopułę wychodzącą na rozgwieżdżone niebo. Na samym środku stało dostojnie biurko, za nim zaś skórzany fotel.
Mężczyzna w niebieskim stroju i czerwonej pelerynie znalazł się przy jednej z biblioteczek. Spojrzał na nią, potem zaś na Alfreda.
-Mógłbym to otworzyć sam, ale nie chcę nabałaganić – powiedział.
-Doceniam to – odparł kamerdyner, po czym podszedł niespiesznie do biurka.
Na blacie znajdowała się niewielka, ozdobna gablota eksponująca zawieszone na haczykach zegarki kieszonkowe. Alfred otworzył szybkę i wziął w dłoń jeden z nich, srebrny, ten z wygrawerowanymi inicjałami T.W. Otworzył wieczko zegarka i przestawił wskazówki.
-Chodzi o jakąś konkretną godzinę? – spytał Clark, obserwujący ukradkiem ten rytuał.
-Bardzo konkretną – odparł Alfred, zatrzaskując wieczko na cyferblacie, który wskazywał teraz dwadzieścia siedem minut po godzinie dziewiątej.
Wewnątrz biblioteczki coś zgrzytnęło, ta zaś po chwili cofnęła się nieco i przesunęła w bok, ukazując wnętrze windy. Kent wszedł do środka. Nie było przycisków, kierunek wszak był tylko jeden. Wrota kabiny zamknęły się automatycznie, a ostatnim co ujrzał mężczyzna, nim ogarnęła go ciemność, było oblicze spokojnego, beznamiętnego Alfreda.
Na całą jaskinię składał się bogaty system krętych korytarzy poprzeplatanych niczym w labiryncie, większych i mniejszych, lecz wszystkie one były tylko malutkimi odnogami głównego, obszernego kanału. Była to podziemna grota wydrążona przez tysiące lat płynącej po dnie rzeki, niegdyś mająca rozmiary i kształt zbliżony do typowego tunelu metra, lecz z czasem znacznie poszerzona w imię zachcianki, czy raczej potrzeby Bruce'a Wyne'a. Teraz była to niebywale wielka, ciągnąca się daleko w ciemności przestrzeń, na której ścianach na różnych wysokościach umocowane były platformy noszące na sobie różne rodzaje pojazdów, czy to naziemnych czy lotniczych. Główna galeria wisiała kilka metrów nad płynącą tędy wciąż rzeką, równolegle do kierunku jej biegu. Kończyła się otoczonym barierkami stalowym tarasem gdzieś na samym środku groty, czy raczej tego, co akurat zostało oświetlone.
I właśnie na tym tarasie, otoczony tytanowymi skrzyniami przechowującymi jego arsenał, stał Batman. Tyłem do szybu windy znajdującej się na początku galerii, przodem zaś do mroku jaskini, z której otchłani cicho szumiał wodospad gdzieś tam dzielący grotę ze światem zewnętrznym.
Usłyszał cichy dźwięk aktywacji windy, usłyszał rozsuwające się wrota, usłyszał także nieco niespokojne i pospieszne kroki już stąpające po stalowej galerii, lecz mimo to ani na moment nie przeszkodził sobie w złożonym procesie ubierania na przedramiona i dłonie wysoce zaawansowanych rękawic, przypominających raczej coś w rodzaju endoszkieletu otaczającego jego ręce.
-Nie sądziłem, że się ośmielisz, Bruce! – niósł się za jego plecami głos Clarka – A jednak. Chciałeś go zabić!
-Przyznaję – odparł Batman. Mówił cicho, lecz świetna akustyka tego miejsca potęgowała jego głos – Chciałem. Każdego dnia chciałem. Ale nigdy nie spróbowałem tego zrobić, nigdy też nie spróbuję.
-Więc co niby miało miejsce dzisiaj w LexCorp?
-Zapytaj Lexa. Na pewno jak zwykle powie ci samą prawdę...
Batman skończył montaż, reszta działa się już automatycznie. Tytanowe elementy jeden po drugim zaczęły z cichymi kliknięciami zaciskać się na jego mięśniach. Poczuł ich ucisk, poczuł też przyjemne wibracje. Dzięki elektrostatycznemu połączeniu z resztą kombinezonu, rękawice będą skupiały w sobie całą energię kinetyczną działań Bruce'a, tym samym znacznie potęgując jego siłę. Jednak nie to było najważniejsze, a ponadprzeciętna stabilizacja mięśni, która pozwoli mu uniknąć licznych kontuzji.
-Przyszedłem po ciebie – rzucił Superman, zatrzymując się kilka metrów przed plecami Batmana, po których spływało czarne sukno peleryny – Proszę cię. Pójdź ze mną z własnej woli.
Dłonie Batmana chwyciły za stalowy pręt barierki, zacisnęły się. Pozostawiły ślady palców, jak gdyby ugniatały w miękkiej glinie.
-Z własnej woli zostanę tutaj – powiedział zimno Nietoperz, odwracając się twarzą do Supermana – A ty, Clark? Jest jeszcze coś, co robisz z własnej woli?
Światła zaczęły gasnąć. Jedne po drugich, stopniowo zalewając gęstym jak smoła mrokiem kolejne metry galerii. Zniknął szyb windy. Zniknął Superman. Po chwili zniknął też Batman.
Kent uśmiechnął się pod nosem.
-Ciemność? – rzucił – Naprawdę sądzisz, że cię nie znajdę? Mogę usłyszeć bez trudu bicie twojego serca.
-Spróbuj – odparł spokojny głos, który za sprawą echa przybył jakby z wielu stron jednocześnie.
Spróbował, a wówczas bolesny pisk przeszył jego głowę. Przebijał się przez mózg niczym rozżarzone ostrze. Clark natychmiast zrezygnował z daru świetnego słuchu.
-Nietoperze – wyjaśniło echo – Są wszędzie. Są źródłem dźwięków niesłyszalnych dla zwykłego człowieka, lecz bardzo bolesnych dla kogoś o twojej wrażliwości.
Superman zaczął iść przed siebie poprzez ciemność. Instynktownie kierował się na kraniec galerii, gdzie ostatnio widział Batmana.
-Zdajesz się wyłącznie na swoje niezwykłe zdolności – mówił odległy głos – Ale co jeśli one zawiodą? Słyszę twoje kroki, Clark. Niespokojne. Niepewne. Człowiek ze stali, a boisz się potknąć w mroku. Czasem tak niewiele cię różni od człowieka. Nawet nie masz pojęcia, ale też możesz być słaby, czuć ból. Też możesz niekiedy przegrać.
Superman znalazł się przy barierce. W oddali biło w niego zimne powietrze, dookoła trzepotały błoniaste skrzydła nietoperzy. Ciche piknięcie było ledwo słyszalne, lecz to ono oznajmiło o tym, że taras galerii jest od spodu zaminowany. Potężna eksplozja rozświetliła grotę jasnym błyskiem, a jej huk i wstrząs poderwał do szaleńczego lotu setki tysięcy, o ile nie miliony nietoperzy. Siła wybuchu wyrzuciła płonące ciało Clarka, które wraz z deszczem odłamków i ognia ostateczne runęło w czarne odmęty podziemnej rzeki. Otoczony przez wodę, oszołomiony wybuchem, zdezorientowany. Nim się wynurzył, Batman już siedział w odrzutowcu zacumowanym na jednej z platform. Nigdzie się jednak nie wybierał, chodziło wyłącznie o załączone do ów aeroplanu działko maszynowe. Odpalił, a seria rażących, przeciwpancernych pocisków poszybowała w dół, przebiła się przez wodę i sięgnęła ciała Człowieka ze Stali. Nawet on nie mógł oprzeć się tej potędze, która boleśnie docisnęła go na samo dno rzeki. Wówczas Clark wyczuł, że napiera plecami na coś jakby siatkę. I nim zorientował się co tym razem go czeka, Batman nacisnął kolejny przycisk.
Alfred siedział w fotelu w swojej sypialni, w dłoniach trzymał filiżankę z herbatą, stare oczy zaś miał utkwione w blask ognia w kominku. Wtem lampka nocna zaczęła mrugać. Światło przyciemniało się, potem jaśniało aż za bardzo. I tak kilka razy. Spojrzał na bok, w stronę okna wychodzącego na Gotham City, by ujrzeć że ten sam los dotknął większość oświetlenia w mieście.
Wiedział. Znał plan. Spokojnie upił łyk herbaty.
Batman obserwował z bezpiecznej odległości rzekę płynącą w dole groty. Zwykle czarna i spokojna, teraz lśniła neonowo-niebieskim światłem, wyładowania podobne do błyskawic w burzową noc tańczyły na jej powierzchni. Wiedział, że gdzieś w jej odmętach Clark krzyczy przeraźliwie, lecz pozostając niemym. Przy takiej mocy człowiek usmażył by się od razu, nawet nie poczułby spięcia. Ale Clark? Biedny Clark musiał cierpieć, musiał przyjmować na siebie przez kilka długich sekund atak o sile większej niż uderzenie pioruna. Cały czas. Nie zazna jednak spokoju, nie umrze. Lecz będzie cierpiał, opadnie z sił. A wtedy Batman będzie miał minimum szans na zwycięstwo.
Usztywniając pelerynę, poszybował na ostały się fragment galerii, lądując nieco przed stojącymi wciąż w ogniu szczątkami. Pioruny już nie tańczyły na wodzie, teraz trzeba było tylko czekać.
W końcu go ujrzał. Skulonego, ciągnącego ledwo nogę za nogą, wspinającego się żałośnie po schodach. Peleryna ociekała wodą, z ciała zaś unosił się dym. Czasem jakaś iskra błysnęła na jego ciele. Lecz tajemnicą pozostanie ten pozaziemski kostium Supermana, który nawet się nie przypalił.
Trzymając się stalowej balustrady, szedł już galerią. Zbliżał się do Nietoperza. Nie odpuści, nie on. Cholerny idealista, ślepo wierzący w prawo. Zupełnie jak Gordon – pomyślał nagle Bruce.
-Bolało – stęknął Clark.
-Musiało.
Kent wyprostował się. Jego oczy rozżarzyły się czerwienią, lecz na krótko. Nie miał sił, moce były na wyczerpaniu. Tu w jaskini nie zazna uzdrawiających promieni słońca.
A mimo to zaczął biec. Pokracznie, ciężko, ale jednak. Na to miał jeszcze siły. Niedobrze.
Batman odskoczył od pierwszego ciosu, tak samo zareagował na drugi i trzeci. Choć powolny i wyczerpany, wciąż był nieco szybszy od klasycznego pięściarza. Choć jego ruchy nie nosiły znamion żadnego treningu, choć chaotyczne i śmiesznie łatwe do przewidzenia, wciąż mogły mieć w sobie siłę zderzenia z ciężarówką. Batman musiał więc uważać, musiał być czujny, najmniejszy błąd może skończyć się naprawdę źle. Nie wiedział jak wiele pozostało w Clarku sił, lecz po kilku chwilach opanował na wylot jego taktykę. Kentowi brakowało zasięgu, nie radził sobie z szybkimi unikami Bruce'a.
Dobra, koniec analiz. Batman znalazł lukę w osłonie przeciwnika. To akurat nie było trudne. Wymierzył dwa szybkie lewe haki pod żebra, zaś prawym prostym w policzek posłał Supermana na równoległą barierkę. Rękawica sprawiła się świetnie, Bruce prawie nie poczuł ciosu. Doskonale. Podszedł, naparł. Zaczął uderzać w czułe punkty Kenta, ten zaś wciąż się beznadziejnie odsłaniał. Nigdy niczego nie trenował. Nigdy. Z Zodem wygrał wyłącznie dzięki lepszemu opanowaniu swoich mocy, miał fuksa.
Po chwili garda Clarka opadła zupełnie. Po prostu zaczął przyjmować na siebie kolejne nieuniknione uderzenia, a barierka pod nim zaczęła się niebezpiecznie wyginać. On miał ciało ze stali, Batman zaś nosił na rękach rękawice wyginające stal. To sprowadzało ich walkę niemalże do poziomu najzwyklejszej bijatyki, a w tych Bruce nie miał sobie równych.
W końcu Batman wymierzył uderzenie, którym cisnął ciałem Clarka w stronę płonących po wybuchu szczątków galerii. To był błąd. Kent chwycił za pierwszy lepszy pręt i oderwał go od reszty. Zamachnął się na Bruce'a, ten odskoczył w ostatnim momencie. No i problem braku zasięgu w ciosach Clarka nagle się rozwiązał. Superman nabrał furii w oczy, zaczął wymachiwać świszczącym w powietrzu prętem, gdzieś zniknął przykłady harcerzyk, nagle rozbudziły się resztki supersiły i superszybkości. Nagle rozbudził się gniew. Dawno temu przestało mieć znaczenie o co walczą.
Batman unikał, uchylał się, odskakiwał, lecz czuł drastycznie zmniejszającą się przewagę i dystans. W końcu niemalże oberwał, ledwo zdążając osłonić się przedramieniem. Rękawica przyjęła uderzenie, zapobiegła pęknięciu kości w kilkunastu różnych miejscach, lecz mimo to Bruce poczuł dotkliwy ból, ledwo też utrzymał gardę. Potem kontr za pomocą tytanowych rękawic było więcej, a z każdą kolejną czuło się spadek ich wytrzymałości. Coś zaczęło trzeszczeć w ich strukturze, małe kawałeczki zaczęły się skruszać. Superman zdecydował się na ciosy z góry. Szybkie i silne. Batman obronił się przed nimi krzyżując przedramiona tuż nad swoją głową, lecz za trzecim takim ciosem Clark skądś znalazł w sobie siłę na wzniesienie się w powietrze na około metr, by wylądować ostro z krzykiem i ciosem o impecie tak potężnym, że rękawice roztrzaskały się na przedramionach Bruce'a, zaś metalowy pręt wyleciał z dłoni Clarka. Obaj zwodnicy cofnęli się, wrócili do narożników. Superman ledwo zachował przytomność, ta mała lewitacja zużyła resztki jego energii, zaś Batman musiał natychmiast zdjąć z siebie niesprawny, kaleczący go gadget, który nagle stał się strasznie ciężki. Padł system wspomagania, padły stabilizatory. Już się do niczego nie nadawał.
-Nie masz dość? – sapnął Kent – Kończą ci się zabawki.
Wtedy tytanowe rękawice zsunęły się głośno na stalowe podłoże. Dłonie Bruce'a wydały się mu samemu teraz śmiesznie małe.
-No to będę cię napieprzał gołymi pięściami...
-Odpuść! – warknął ledwo żywy Clark – Nie widzisz kim się stałeś? Jestem tu, by pojmać kryminalistę. Ciebie, Bruce! Zszedłeś na złą drogę, przekroczyłeś granicę. To musi się zakończyć. Teraz, nim któryś z nas zginie.
-Tak ci powiedział Lex? – syknął Wayne - Że jestem złoczyńcą? Że działam bezprawnie? Prawo jest tym, co za prawo ustalą chwilowi władcy. A jeśli mamy żyć wśród praw ustanowionych przez Lexa Luthora, to chyba faktycznie wolę być tym złym. Ale co do jednego się pomylił – Batman wyprostował się. Zacisnął nagie dłonie w pięści – Nikt z nas dzisiaj nie zginie.
-Wiesz jak to się nazywa? – odparł Clark, również się prostując – Sprzeczny komunikat.
-Nie chcę cię zabić. Ty mnie też nie. Ale czasem faceci muszą dać sobie po mordach, by jeden drugiego zaczął słuchać.
-A jeśli ja ciągle nie chcę cię słuchać, Bruce?
-To współczuję nam obojgu.
Szybki i silny cios spadł na zmęczoną twarz Supermana i choć ten zachwiał się na nogach, to Bruce był tym, który krzyknął. Złapał się za rękę, zacisnął zęby. Ból był nie do zniesienia. Słaby i wycieńczony, jadący na ostatkach swoich sił, na cholernej rezerwie, ale Clark ciało miał wciąż ze stali. Jak ma go powalić? Zupełnie jak gdyby uderzał w cegły...
...lecz czy nie rozbijałeś cegieł na pół podczas swoich wieloletnich treningów na wschodzie, Bruce? Czy nie uczono cię jak ignorować ból i jak dawać z siebie wszystko? Czy nie uczono cię jak wybić się ponad przeciętność? Nie potrzeba ci zaawansowanych technologii, to wszystko jest w tobie. Ciało i duch. Wewnętrzny spokój, równowaga sił, kontrola własnego Chi. Ten cały sprzęt to tylko dodatek. Ty jesteś prawdziwą potęgą. Czymś więcej niż człowiekiem. Stałeś się Batmanem.
Wypuścił powoli powietrze z ust, a dłonie spłynęły spokojnie w dół ciała. Potem Bruce ramionami wykonał układ jednej ze sztuk walki, spokojny i harmoniczny, lecz zwieńczony nagłym, szybkim i bezbłędnym ciosem wymierzonym wprost w środek szerokiej piersi Supermana. W sam kryptoński symbol nadziei, czy raczej wielkie ,,S", jak to opisała żartobliwie Lois Lane dwa lata temu w pierwszym po katastrofie w Metropolis wydaniu Daily Planet.
Tym razem to Clark ryknął. Próbował się zamachnąć, odpowiedzieć uderzeniem, lecz ciało Batmana przepłynęło pod nim niczym cień. Kolejny oddech, kolejny znak, kolejny cios. Dwa ciosy. Trzy. Jeden po drugim. Nie ma bólu, Bruce. Nie ma bólu. Przestał o tym myśleć, to działo się samo. Jakby ciało uderzało samo, a on był gdzieś indziej, jakby obserwował wszystko z daleka. Nie czuł uderzeń, nie czuł niczego. Spokój. Harmonia.
Superman opadł na kolana przed obliczem Batmana.
-Gdyby nie te twoje... gdyby... - stękał Clark – Nie miałbyś szans...
-Nie, nie miałbym – odpowiedział spokojnie Bruce – Tak samo jak ty, gdyby nie błogosławieństwo żółtego słońca – Batman uklęknął, by patrzeć w oczy Supermana - Los różnie nas obdarza, ale to nie nasze talenty czy pomysły czynią nas wyjątkowymi. Ale to, jak je wykorzystujemy. I choć może wydać ci się to wrogie, Clark, to ja wierzę, że wszystko to co tu zaszło, stało się w słusznej sprawie.
-Obyś... ehh... obyś miał rację. Bo jak nie... - Clark uśmiechnął się - ...to cię zatłukę.
Batman odwzajemnił uśmiech, lecz nie ujrzał już go Kent, który nieprzytomny osunął się na podłogę. Nietoperz wstał, oddalił się o kilka kroków, po czym sam runął na kolana. Spojrzał na swoje ociekające krwią, poobdzierane ze skóry pięści. Nie był w stanie ich otworzyć, a przynajmniej nie bez ogromnego towarzyszącego przy tym bólu. W końcu jednak, zaciskając zęby, rozchylił nieco drżące palce. Wszystkie były opuchnięte, powybijane, jeden nawet wyglądał na złamany. Odchylił głowę w tył, a usta rozwarły się w niemym krzyku. Nagle dało o sobie znać, że mimo wszystko przez cały ten czas był jednak tylko człowiekiem.
Nie jestem do końca zadowolony z dialogów i wiem, że kilka miejsc można by poprawić, ale tak mi to wpadło do głowy i chciałbym szybko przelać myśl na Worda. Więc proszę o komentarze każdego, komu zechce się to przeczytać ;]
_
Wayne Manor. Ta sama noc, kilka godzin później.
Przybył do posiadłości Bruce'a wraz z charakterystycznym dla swych odwiedzin powiewem wiatru, który wprawił długie, fiołkowe zasłony okiennic w krótki taniec. Mimo chłodu, szklane drzwi tarasowe pozostały otwarte, jak gdyby było to zaproszenie, więc już po chwili szedł przez główny korytarz na pierwszym piętrze, tym razem nie oglądając się na wizerunki przodków i zabytkowe wazy.
W pewnym momencie z jednych z wielu pokoi wyłonił się Alfred wciąż nienagannie ubrany w swój frak, choć pora była już późna. Dorównał kroku nieco spieszącemu się mężczyźnie, za którym powiewała czerwona peleryna.
-Dobry Wieczór, panie Pennyworth.
-Panie Kent.
-Przyszedłem po Bruce'a.
-Owszem, wspominał o tym, że musicie panowie odbyć ważną rozmowę. Prosił przekazać, że będzie na pana oczekiwał w grocie. Może życzy sobie pan coś do jedzenia lub picia?
Mężczyzna obejrzał się z nutą troski na kamerdynera, którego mylnie uważał za dużo mniej wtajemniczonego, niż ten w istocie był.
-Obawiam się, że to będzie inny rodzaj rozmowy, niż pan myśli – wyjaśnił Kent.
-Myślę, że doskonale wiem jaki to będzie rodzaj rozmowy.
Obaj przeszli przez ciężkie, dębowe wrota prowadzące go gabinetu Bruce'a Wayne'a. Pomieszczenie miało kształt koła, którego cały obwód wypełniony był wysokimi, zapełnionymi całkowicie regałami bibliotecznymi, te zaś wznosiły się na wysokość dwóch pięter, aż po szklaną kopułę wychodzącą na rozgwieżdżone niebo. Na samym środku stało dostojnie biurko, za nim zaś skórzany fotel.
Mężczyzna w niebieskim stroju i czerwonej pelerynie znalazł się przy jednej z biblioteczek. Spojrzał na nią, potem zaś na Alfreda.
-Mógłbym to otworzyć sam, ale nie chcę nabałaganić – powiedział.
-Doceniam to – odparł kamerdyner, po czym podszedł niespiesznie do biurka.
Na blacie znajdowała się niewielka, ozdobna gablota eksponująca zawieszone na haczykach zegarki kieszonkowe. Alfred otworzył szybkę i wziął w dłoń jeden z nich, srebrny, ten z wygrawerowanymi inicjałami T.W. Otworzył wieczko zegarka i przestawił wskazówki.
-Chodzi o jakąś konkretną godzinę? – spytał Clark, obserwujący ukradkiem ten rytuał.
-Bardzo konkretną – odparł Alfred, zatrzaskując wieczko na cyferblacie, który wskazywał teraz dwadzieścia siedem minut po godzinie dziewiątej.
Wewnątrz biblioteczki coś zgrzytnęło, ta zaś po chwili cofnęła się nieco i przesunęła w bok, ukazując wnętrze windy. Kent wszedł do środka. Nie było przycisków, kierunek wszak był tylko jeden. Wrota kabiny zamknęły się automatycznie, a ostatnim co ujrzał mężczyzna, nim ogarnęła go ciemność, było oblicze spokojnego, beznamiętnego Alfreda.
Na całą jaskinię składał się bogaty system krętych korytarzy poprzeplatanych niczym w labiryncie, większych i mniejszych, lecz wszystkie one były tylko malutkimi odnogami głównego, obszernego kanału. Była to podziemna grota wydrążona przez tysiące lat płynącej po dnie rzeki, niegdyś mająca rozmiary i kształt zbliżony do typowego tunelu metra, lecz z czasem znacznie poszerzona w imię zachcianki, czy raczej potrzeby Bruce'a Wyne'a. Teraz była to niebywale wielka, ciągnąca się daleko w ciemności przestrzeń, na której ścianach na różnych wysokościach umocowane były platformy noszące na sobie różne rodzaje pojazdów, czy to naziemnych czy lotniczych. Główna galeria wisiała kilka metrów nad płynącą tędy wciąż rzeką, równolegle do kierunku jej biegu. Kończyła się otoczonym barierkami stalowym tarasem gdzieś na samym środku groty, czy raczej tego, co akurat zostało oświetlone.
I właśnie na tym tarasie, otoczony tytanowymi skrzyniami przechowującymi jego arsenał, stał Batman. Tyłem do szybu windy znajdującej się na początku galerii, przodem zaś do mroku jaskini, z której otchłani cicho szumiał wodospad gdzieś tam dzielący grotę ze światem zewnętrznym.
Usłyszał cichy dźwięk aktywacji windy, usłyszał rozsuwające się wrota, usłyszał także nieco niespokojne i pospieszne kroki już stąpające po stalowej galerii, lecz mimo to ani na moment nie przeszkodził sobie w złożonym procesie ubierania na przedramiona i dłonie wysoce zaawansowanych rękawic, przypominających raczej coś w rodzaju endoszkieletu otaczającego jego ręce.
-Nie sądziłem, że się ośmielisz, Bruce! – niósł się za jego plecami głos Clarka – A jednak. Chciałeś go zabić!
-Przyznaję – odparł Batman. Mówił cicho, lecz świetna akustyka tego miejsca potęgowała jego głos – Chciałem. Każdego dnia chciałem. Ale nigdy nie spróbowałem tego zrobić, nigdy też nie spróbuję.
-Więc co niby miało miejsce dzisiaj w LexCorp?
-Zapytaj Lexa. Na pewno jak zwykle powie ci samą prawdę...
Batman skończył montaż, reszta działa się już automatycznie. Tytanowe elementy jeden po drugim zaczęły z cichymi kliknięciami zaciskać się na jego mięśniach. Poczuł ich ucisk, poczuł też przyjemne wibracje. Dzięki elektrostatycznemu połączeniu z resztą kombinezonu, rękawice będą skupiały w sobie całą energię kinetyczną działań Bruce'a, tym samym znacznie potęgując jego siłę. Jednak nie to było najważniejsze, a ponadprzeciętna stabilizacja mięśni, która pozwoli mu uniknąć licznych kontuzji.
-Przyszedłem po ciebie – rzucił Superman, zatrzymując się kilka metrów przed plecami Batmana, po których spływało czarne sukno peleryny – Proszę cię. Pójdź ze mną z własnej woli.
Dłonie Batmana chwyciły za stalowy pręt barierki, zacisnęły się. Pozostawiły ślady palców, jak gdyby ugniatały w miękkiej glinie.
-Z własnej woli zostanę tutaj – powiedział zimno Nietoperz, odwracając się twarzą do Supermana – A ty, Clark? Jest jeszcze coś, co robisz z własnej woli?
Światła zaczęły gasnąć. Jedne po drugich, stopniowo zalewając gęstym jak smoła mrokiem kolejne metry galerii. Zniknął szyb windy. Zniknął Superman. Po chwili zniknął też Batman.
Kent uśmiechnął się pod nosem.
-Ciemność? – rzucił – Naprawdę sądzisz, że cię nie znajdę? Mogę usłyszeć bez trudu bicie twojego serca.
-Spróbuj – odparł spokojny głos, który za sprawą echa przybył jakby z wielu stron jednocześnie.
Spróbował, a wówczas bolesny pisk przeszył jego głowę. Przebijał się przez mózg niczym rozżarzone ostrze. Clark natychmiast zrezygnował z daru świetnego słuchu.
-Nietoperze – wyjaśniło echo – Są wszędzie. Są źródłem dźwięków niesłyszalnych dla zwykłego człowieka, lecz bardzo bolesnych dla kogoś o twojej wrażliwości.
Superman zaczął iść przed siebie poprzez ciemność. Instynktownie kierował się na kraniec galerii, gdzie ostatnio widział Batmana.
-Zdajesz się wyłącznie na swoje niezwykłe zdolności – mówił odległy głos – Ale co jeśli one zawiodą? Słyszę twoje kroki, Clark. Niespokojne. Niepewne. Człowiek ze stali, a boisz się potknąć w mroku. Czasem tak niewiele cię różni od człowieka. Nawet nie masz pojęcia, ale też możesz być słaby, czuć ból. Też możesz niekiedy przegrać.
Superman znalazł się przy barierce. W oddali biło w niego zimne powietrze, dookoła trzepotały błoniaste skrzydła nietoperzy. Ciche piknięcie było ledwo słyszalne, lecz to ono oznajmiło o tym, że taras galerii jest od spodu zaminowany. Potężna eksplozja rozświetliła grotę jasnym błyskiem, a jej huk i wstrząs poderwał do szaleńczego lotu setki tysięcy, o ile nie miliony nietoperzy. Siła wybuchu wyrzuciła płonące ciało Clarka, które wraz z deszczem odłamków i ognia ostateczne runęło w czarne odmęty podziemnej rzeki. Otoczony przez wodę, oszołomiony wybuchem, zdezorientowany. Nim się wynurzył, Batman już siedział w odrzutowcu zacumowanym na jednej z platform. Nigdzie się jednak nie wybierał, chodziło wyłącznie o załączone do ów aeroplanu działko maszynowe. Odpalił, a seria rażących, przeciwpancernych pocisków poszybowała w dół, przebiła się przez wodę i sięgnęła ciała Człowieka ze Stali. Nawet on nie mógł oprzeć się tej potędze, która boleśnie docisnęła go na samo dno rzeki. Wówczas Clark wyczuł, że napiera plecami na coś jakby siatkę. I nim zorientował się co tym razem go czeka, Batman nacisnął kolejny przycisk.
Alfred siedział w fotelu w swojej sypialni, w dłoniach trzymał filiżankę z herbatą, stare oczy zaś miał utkwione w blask ognia w kominku. Wtem lampka nocna zaczęła mrugać. Światło przyciemniało się, potem jaśniało aż za bardzo. I tak kilka razy. Spojrzał na bok, w stronę okna wychodzącego na Gotham City, by ujrzeć że ten sam los dotknął większość oświetlenia w mieście.
Wiedział. Znał plan. Spokojnie upił łyk herbaty.
Batman obserwował z bezpiecznej odległości rzekę płynącą w dole groty. Zwykle czarna i spokojna, teraz lśniła neonowo-niebieskim światłem, wyładowania podobne do błyskawic w burzową noc tańczyły na jej powierzchni. Wiedział, że gdzieś w jej odmętach Clark krzyczy przeraźliwie, lecz pozostając niemym. Przy takiej mocy człowiek usmażył by się od razu, nawet nie poczułby spięcia. Ale Clark? Biedny Clark musiał cierpieć, musiał przyjmować na siebie przez kilka długich sekund atak o sile większej niż uderzenie pioruna. Cały czas. Nie zazna jednak spokoju, nie umrze. Lecz będzie cierpiał, opadnie z sił. A wtedy Batman będzie miał minimum szans na zwycięstwo.
Usztywniając pelerynę, poszybował na ostały się fragment galerii, lądując nieco przed stojącymi wciąż w ogniu szczątkami. Pioruny już nie tańczyły na wodzie, teraz trzeba było tylko czekać.
W końcu go ujrzał. Skulonego, ciągnącego ledwo nogę za nogą, wspinającego się żałośnie po schodach. Peleryna ociekała wodą, z ciała zaś unosił się dym. Czasem jakaś iskra błysnęła na jego ciele. Lecz tajemnicą pozostanie ten pozaziemski kostium Supermana, który nawet się nie przypalił.
Trzymając się stalowej balustrady, szedł już galerią. Zbliżał się do Nietoperza. Nie odpuści, nie on. Cholerny idealista, ślepo wierzący w prawo. Zupełnie jak Gordon – pomyślał nagle Bruce.
-Bolało – stęknął Clark.
-Musiało.
Kent wyprostował się. Jego oczy rozżarzyły się czerwienią, lecz na krótko. Nie miał sił, moce były na wyczerpaniu. Tu w jaskini nie zazna uzdrawiających promieni słońca.
A mimo to zaczął biec. Pokracznie, ciężko, ale jednak. Na to miał jeszcze siły. Niedobrze.
Batman odskoczył od pierwszego ciosu, tak samo zareagował na drugi i trzeci. Choć powolny i wyczerpany, wciąż był nieco szybszy od klasycznego pięściarza. Choć jego ruchy nie nosiły znamion żadnego treningu, choć chaotyczne i śmiesznie łatwe do przewidzenia, wciąż mogły mieć w sobie siłę zderzenia z ciężarówką. Batman musiał więc uważać, musiał być czujny, najmniejszy błąd może skończyć się naprawdę źle. Nie wiedział jak wiele pozostało w Clarku sił, lecz po kilku chwilach opanował na wylot jego taktykę. Kentowi brakowało zasięgu, nie radził sobie z szybkimi unikami Bruce'a.
Dobra, koniec analiz. Batman znalazł lukę w osłonie przeciwnika. To akurat nie było trudne. Wymierzył dwa szybkie lewe haki pod żebra, zaś prawym prostym w policzek posłał Supermana na równoległą barierkę. Rękawica sprawiła się świetnie, Bruce prawie nie poczuł ciosu. Doskonale. Podszedł, naparł. Zaczął uderzać w czułe punkty Kenta, ten zaś wciąż się beznadziejnie odsłaniał. Nigdy niczego nie trenował. Nigdy. Z Zodem wygrał wyłącznie dzięki lepszemu opanowaniu swoich mocy, miał fuksa.
Po chwili garda Clarka opadła zupełnie. Po prostu zaczął przyjmować na siebie kolejne nieuniknione uderzenia, a barierka pod nim zaczęła się niebezpiecznie wyginać. On miał ciało ze stali, Batman zaś nosił na rękach rękawice wyginające stal. To sprowadzało ich walkę niemalże do poziomu najzwyklejszej bijatyki, a w tych Bruce nie miał sobie równych.
W końcu Batman wymierzył uderzenie, którym cisnął ciałem Clarka w stronę płonących po wybuchu szczątków galerii. To był błąd. Kent chwycił za pierwszy lepszy pręt i oderwał go od reszty. Zamachnął się na Bruce'a, ten odskoczył w ostatnim momencie. No i problem braku zasięgu w ciosach Clarka nagle się rozwiązał. Superman nabrał furii w oczy, zaczął wymachiwać świszczącym w powietrzu prętem, gdzieś zniknął przykłady harcerzyk, nagle rozbudziły się resztki supersiły i superszybkości. Nagle rozbudził się gniew. Dawno temu przestało mieć znaczenie o co walczą.
Batman unikał, uchylał się, odskakiwał, lecz czuł drastycznie zmniejszającą się przewagę i dystans. W końcu niemalże oberwał, ledwo zdążając osłonić się przedramieniem. Rękawica przyjęła uderzenie, zapobiegła pęknięciu kości w kilkunastu różnych miejscach, lecz mimo to Bruce poczuł dotkliwy ból, ledwo też utrzymał gardę. Potem kontr za pomocą tytanowych rękawic było więcej, a z każdą kolejną czuło się spadek ich wytrzymałości. Coś zaczęło trzeszczeć w ich strukturze, małe kawałeczki zaczęły się skruszać. Superman zdecydował się na ciosy z góry. Szybkie i silne. Batman obronił się przed nimi krzyżując przedramiona tuż nad swoją głową, lecz za trzecim takim ciosem Clark skądś znalazł w sobie siłę na wzniesienie się w powietrze na około metr, by wylądować ostro z krzykiem i ciosem o impecie tak potężnym, że rękawice roztrzaskały się na przedramionach Bruce'a, zaś metalowy pręt wyleciał z dłoni Clarka. Obaj zwodnicy cofnęli się, wrócili do narożników. Superman ledwo zachował przytomność, ta mała lewitacja zużyła resztki jego energii, zaś Batman musiał natychmiast zdjąć z siebie niesprawny, kaleczący go gadget, który nagle stał się strasznie ciężki. Padł system wspomagania, padły stabilizatory. Już się do niczego nie nadawał.
-Nie masz dość? – sapnął Kent – Kończą ci się zabawki.
Wtedy tytanowe rękawice zsunęły się głośno na stalowe podłoże. Dłonie Bruce'a wydały się mu samemu teraz śmiesznie małe.
-No to będę cię napieprzał gołymi pięściami...
-Odpuść! – warknął ledwo żywy Clark – Nie widzisz kim się stałeś? Jestem tu, by pojmać kryminalistę. Ciebie, Bruce! Zszedłeś na złą drogę, przekroczyłeś granicę. To musi się zakończyć. Teraz, nim któryś z nas zginie.
-Tak ci powiedział Lex? – syknął Wayne - Że jestem złoczyńcą? Że działam bezprawnie? Prawo jest tym, co za prawo ustalą chwilowi władcy. A jeśli mamy żyć wśród praw ustanowionych przez Lexa Luthora, to chyba faktycznie wolę być tym złym. Ale co do jednego się pomylił – Batman wyprostował się. Zacisnął nagie dłonie w pięści – Nikt z nas dzisiaj nie zginie.
-Wiesz jak to się nazywa? – odparł Clark, również się prostując – Sprzeczny komunikat.
-Nie chcę cię zabić. Ty mnie też nie. Ale czasem faceci muszą dać sobie po mordach, by jeden drugiego zaczął słuchać.
-A jeśli ja ciągle nie chcę cię słuchać, Bruce?
-To współczuję nam obojgu.
Szybki i silny cios spadł na zmęczoną twarz Supermana i choć ten zachwiał się na nogach, to Bruce był tym, który krzyknął. Złapał się za rękę, zacisnął zęby. Ból był nie do zniesienia. Słaby i wycieńczony, jadący na ostatkach swoich sił, na cholernej rezerwie, ale Clark ciało miał wciąż ze stali. Jak ma go powalić? Zupełnie jak gdyby uderzał w cegły...
...lecz czy nie rozbijałeś cegieł na pół podczas swoich wieloletnich treningów na wschodzie, Bruce? Czy nie uczono cię jak ignorować ból i jak dawać z siebie wszystko? Czy nie uczono cię jak wybić się ponad przeciętność? Nie potrzeba ci zaawansowanych technologii, to wszystko jest w tobie. Ciało i duch. Wewnętrzny spokój, równowaga sił, kontrola własnego Chi. Ten cały sprzęt to tylko dodatek. Ty jesteś prawdziwą potęgą. Czymś więcej niż człowiekiem. Stałeś się Batmanem.
Wypuścił powoli powietrze z ust, a dłonie spłynęły spokojnie w dół ciała. Potem Bruce ramionami wykonał układ jednej ze sztuk walki, spokojny i harmoniczny, lecz zwieńczony nagłym, szybkim i bezbłędnym ciosem wymierzonym wprost w środek szerokiej piersi Supermana. W sam kryptoński symbol nadziei, czy raczej wielkie ,,S", jak to opisała żartobliwie Lois Lane dwa lata temu w pierwszym po katastrofie w Metropolis wydaniu Daily Planet.
Tym razem to Clark ryknął. Próbował się zamachnąć, odpowiedzieć uderzeniem, lecz ciało Batmana przepłynęło pod nim niczym cień. Kolejny oddech, kolejny znak, kolejny cios. Dwa ciosy. Trzy. Jeden po drugim. Nie ma bólu, Bruce. Nie ma bólu. Przestał o tym myśleć, to działo się samo. Jakby ciało uderzało samo, a on był gdzieś indziej, jakby obserwował wszystko z daleka. Nie czuł uderzeń, nie czuł niczego. Spokój. Harmonia.
Superman opadł na kolana przed obliczem Batmana.
-Gdyby nie te twoje... gdyby... - stękał Clark – Nie miałbyś szans...
-Nie, nie miałbym – odpowiedział spokojnie Bruce – Tak samo jak ty, gdyby nie błogosławieństwo żółtego słońca – Batman uklęknął, by patrzeć w oczy Supermana - Los różnie nas obdarza, ale to nie nasze talenty czy pomysły czynią nas wyjątkowymi. Ale to, jak je wykorzystujemy. I choć może wydać ci się to wrogie, Clark, to ja wierzę, że wszystko to co tu zaszło, stało się w słusznej sprawie.
-Obyś... ehh... obyś miał rację. Bo jak nie... - Clark uśmiechnął się - ...to cię zatłukę.
Batman odwzajemnił uśmiech, lecz nie ujrzał już go Kent, który nieprzytomny osunął się na podłogę. Nietoperz wstał, oddalił się o kilka kroków, po czym sam runął na kolana. Spojrzał na swoje ociekające krwią, poobdzierane ze skóry pięści. Nie był w stanie ich otworzyć, a przynajmniej nie bez ogromnego towarzyszącego przy tym bólu. W końcu jednak, zaciskając zęby, rozchylił nieco drżące palce. Wszystkie były opuchnięte, powybijane, jeden nawet wyglądał na złamany. Odchylił głowę w tył, a usta rozwarły się w niemym krzyku. Nagle dało o sobie znać, że mimo wszystko przez cały ten czas był jednak tylko człowiekiem.