Aktualności:

"Batman: Ziemia Niczyja. Walka o Gotham. Tom 3" w sprzedaży od 29 maja.

Menu główne

Recenzje przeczytanych komiksów spoza uniwersum Batmana...

Zaczęty przez RemiRose, 30 Czerwiec 2013, 16:42:18

Leon Kennedy

#180
Chwała wielkiej kolekcji, bo pewnie ciężko byłoby mi to zakupić poza nią( wiadomo, że koncentruje się na Gacku🙃, jeszcze raz chwała wielkiej kolekcji DC 💖), a zdecydowanie warto i każdy powinien poznać ta historię. Sam komiks świetny, a czasem i trzeba dużo mordobicia... No, bo do czego lepszego nadaje się nasz Doomsday? No właśnie 🙃

Shadow of the Bat

CytatDoomsday nie przyleciał z kosmosu (przynajmniej nie pada taka informacja w tym komiksie).

A on czasem nie ląduje na ziemi właśnie w tym fikuśnym kubraczku? Czytałem to ładnych parę lat temu więc może coś pomyliłem.

Juby

Nie, na początku uwalnia się z jakiegoś podziemnego czegoś (laboratorium? nie jest to sprecyzowane, może w kontynuacjach).

Rado

On chyba ze star Labs wyszedł wtedy, ale ogólnie to pochodzi z kosmosu. Tą historię jak dla mnie, to trzeba czytać w omnibusie, bo tutaj nie chodzi tylko o samą "śmierć", ale też o tym co było potem czyli całe "Rządy Supermanów" i jak w końcu Clark powrócił. Omnibus jest drogi, ale może kiedyś kupię jak wygram w jakiejś loterii.

Shadow of the Bat

CytatOn chyba ze star Labs wyszedł wtedy, ale ogólnie to pochodzi z kosmosu.

Tak! Wiedziałem, że coś było z tym kosmosem. :D

CytatTą historię jak dla mnie, to trzeba czytać w omnibusie, bo tutaj nie chodzi tylko o samą "śmierć", ale też o tym co było potem czyli całe "Rządy Supermanów" i jak w końcu Clark powrócił.

Bardzo możliwe, że jest tak jak piszesz, że umocowanie jej w pewnym kontekście działa na jej korzyść. Ja pamiętam, że jako samodzielna "historia" bardzo mnie swego czasu rozczarowała. Myślałem, że to będzie coś w rodzaju Knightfallu.

Johnny Napalm

#185
Kiedyś, czytając historię Panic in the Sky, myślałem, że Doomsday został w ostatnim geście Brainiaca zrzucony na Ziemię, jako broń ostateczna/odwetowa. Kojarzyłem to monstrum właśnie z tym zielonym ludzikiem.

Doomsday jednak został stworzony przez samych Kryptończyków, którzy zawsze byli złamasami i bawili się w eksperymenty medyczne i klonowanie. No i dobrze, w sumie przez to w końcu wymarli. Ta, wykreowana w komiksach rasa, chciała tak wszystko ulepszać i kontrolować, że doprowadzili do tego, że przez specyficzny zapis w swoim D.N.A. nie mogli opuścić swojej planety bez wyciągnięcia kopyt. Sami stworzyli dla siebie samych taką blokadę. Dlatego Kal-El, czyli Clark Kent, urodził się nie w łonie matki – na Kryptonie kobiety już nie rodziły, bo to fuj – a w matrycy/macicy, w której przybył na Ziemię.

Od szczeniaka, przyszły Doomsday, był wysyłany na przyszły Krypton aby walczyć z żyjącymi tam stworzeniami. Chodziło eksperymentatorom o stworzenie broni ostatecznej, która wybije wszystko co mogłoby zagrażać przyszłym osiedleńcom - Kryptończykom. I tak Doomsday raz po raz ginął. Ale jak to? Ginął i dalej żyje? No właśnie, to nie był ktoś urodzony a jedynie stworzony przez Bertrona – taki dziwny kosmiczny ludek.

Doomsday nie zginął ostatecznie podczas swoich misji na Kryptonie, ponieważ był tylko masą biologiczną, ale jednak z pewną pamięcią zapisywaną w swojej strukturze. Ta pamięć samych śmierci została w nim jakby zapisana od podstaw. Stąd odradza się – tak, Dan Jurgens wpadł na zrzynanie z Wolverine – za każdym razem silniejszy i praktycznie kompletnie odporny na to co go poprzednio zabiło.

A tak w skrócie, Doomsday trafił na Ziemię nie wysłany tam ani przez Brainiaca, ani przez Kryptończyków, a przez Kalatończyków – co myśleli, że monstrum zostało zabite przez Radianta – taka zbiorcza siła życiowa kilku władców tej planety, na której wylądował Doomsday, po rozpieprzeniu już całego przyszłego Kryptona. Myśleli, że Doomek wykitował, więc go oblekli w zielone szaty i sruuu... w kosmos.

No i cały misterny plan w piz**, no i wylądował.
THE EARTH WITHOUT ART IS JUST EHh...

Shadow of the Bat

Taaa...to ja już rozumiem dlaczego nigdy nie wciągnął mnie Superman. ;)

Juby

#187
Chcecie mi powiedzieć, że wysłano go na Ziemię uznając za zmarłego? To po co było go ubierać w ten kombinezon krępujący ręce za plecami?

Johnny Napalm

#188
Hasztag #bezsensu jest nieco dziwny przy dyskusji o komiksach superbohaterskich.  ;)

Podsumowując, bo być może mój poprzedni wpis był zbyt ogólnikowy. Doomsday:

A. Został stworzony przez Kryptończyków, a dokładnie chyba nie przez nich samych, ponieważ mózgiem projektu był Bertron – ani trochę nie przypominał samych Kryptończyków. Był humanoidalnym stworem o wyglądzie kosmity z filmu Marsjanie Atakują, tylko że bez hełmu i mózgu na wierzchu. W każdym razie przyszli osiedleńcy pomagali mu w tych eksperymentach medycznych.

Taka mała dygresja – Kryptończycy przypominają ludzi, jednak zawsze kumali się z dziwnie wyglądającymi kosmitami. Tutaj pojawił się właśnie ten zielony ludzik – naukowiec Bertron, no i przecież ich arcykapłanem był Cleric – kaznodzieja o wyglądzie siwego goryla, który przybył na Krypton, gdzie głosił pokojowe przesłanie i potępiał zbrodnie klonowania oraz eksperymentów medycznych. Później zabrał swoich tzw wiernych, żeby nie narażać ich na zemstę pozostałych Kryptończyków. Niestety, wszyscy uciekinierzy zmarli, ponieważ mieli zakodowaną w swoim D.N.A. blokadę, niepozwalającą  im opuścić swojej planety.

B. Doomsday spełnił swoją rolę na Kryptonie, zabijając wszystkie stworzenia, które żyły tam dotychczas. Zaraz po tym rozwalił fortecę z naukowcami, którzy go stworzyli i na nim eksperymentowali. Oczywiście ich pozabijał.

C. Następnie dostał się na bezzałogowy statek, który, jak się okazało, dostarczał pożywienie i inne zapasy naukowcom na przyszłym Kryptonie.

D. Okazało się, że statek kosmiczny miał zaprogramowaną drogę powrotną na planetę Calaton/Kalaton. Wynikałoby więc z tego, że mieszkańcy tej planety stali za planem zasiedlenia Kryptona, a wcześniej za stworzeniem idealnej broni biologicznej, czyli Doomsday'a.

E. Doomsday oczywiście znowu prawie wszystkich pozabijał. Jednak Brooklyńska Rada Ży... tzn starszyzna planety zjednoczyła się, tworząc postać z czystej energii – Radianta – jego wówczas Doomsday nie mógł zabić. Radiant właściwie pokonał Doomsday'a.

F. Ogólnie nikt nie był pewien, że Doomsday na pewno nie żyje, więc przyodziano go w kombinezon i związano mu ręce. Skoro nikt nie miał 100% pewności, że on na pewno nie żyje, postanowiono go wysłać w kosmos w tzw barce pogrzebowej.

G. G... jak g... bo Doomsday w sposób niezaplanowany wylądował w końcu na Ziemi, gdzie zaczął rozrabiać do tego stopnia, że zdarzyło mu się zabić Supermana.
THE EARTH WITHOUT ART IS JUST EHh...

Juby

Wykreślam hasztag i serdecznie dziękuję za bardzo precyzyjny opis genezy Doomsdaya. :)

Rado

Ożesz Ty... Nie wiedziałem, że Johnny jesteś takim specjalistą od Doomsdaya.

Johnny Napalm

#191
Wyczuwam lekką ironię, ale co tam.  ;)  Po prostu nie tak dawno czytałem to co polecał kiedyś Arek Wróblewski, jako kontynuacje Śmierci Supermana – czyli Hunter/Prey. No i tam prawie wszystko jest wyjaśnione. Tzn, kontynuację walki Doomsday'a z Supermanem, nie Pogrzeb Przyjaciela, czy Rządy Supermanów.

Powiedzcie mi lepiej, znający lepiej samą Kolekcję, czy jej wydanie zostało na 100% zawieszone, lub zakończone? Czy pojawiła się w niej właśnie kontynuacja samej Śmierci Supermana? Ten album z WKKDC kupiłem już dawno, zaraz po tym zawiesiłem kupowanie Kolekcji, więc wypadłem z tematu.

Co do samej recenzji Jubego, to Ok, każdy ma swój gust, ale pięć Nietoperków na sześć – czy to nie jest przesada? Sześć punktów oznacza komiks dla kogoś idealny, a pięć oznacza to, że było bardzo blisko do określenia idealnym danej historii.
THE EARTH WITHOUT ART IS JUST EHh...

Juby

W mojej wypowiedzi nie było nawet grama ironii. ;)

WKKDC w Polsce została zakończona na 80 tomie, pełną rozpiskę znajdziesz na BatCave.

"Jakieś" 5 na 6 (nie podałem ostatecznej oceny) oznacza dla mnie bardzo dobry komiks, a za taki Śmierć Supermana uważam. Czy przesadziłem? Być może, ale bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie ostatni rozdział, a to po jego przeczytaniu pisałem swoją opinię, więc sądzę że mocny finał komiksu wpłynął na moją pozytywna ocenę.

Juby



Chwilowo oderwałem się od komiksów DC Comics i przeczytałem coś o drugiej mojej ulubionej fikcyjnej postaci, zaraz po Batmanie. Terminator: Sector War to 4-częściowa, alternatywna historia kobiety, którą w maju 1984 roku spotyka Terminator wysłany z przyszłości, aby ją zabić. Ową bohaterkę różni od Sary Connor to, że nie potrzebuje ochrony (jest policjantką, która potrafi o siebie zadbać) i mieszka w najgorszych rejonach Nowego Jorku.

Niby nic specjalnego, ot niespełna stu stronicowy akcyjniak, w którym Elektroniczny morderca przez całą noc stara się zabić posterunkową Lucy Castro. Z drugiej strony, to bardzo klimatyczna nawalka, której twórcy rozumieli Terminatora i nie kombinowali z jego uniwersum aż do przesady. 35-minutowa lektura umiliła mi dzisiejsze przedpołudnie, na pewno bardziej niż kinowe seanse Terminator: Genisys, czy Terminator: Dark Fate. Rysunki Jeffa Stokely'a nie do końca mi odpowiadały (od strony wizualnej najlepiej prezentują się okładki), a T800 czasami bywa zbyt miły i za dużo gada (bo nie ma nikogo innego, kto wyłożyłby głównej bohaterce o co biega), ale poza tym nie mam większych uwag.

Wydanie od Scream Comics nie jest tanie, ale udało mi się je upolować za nieco ponad 40% ceny okładkowej. :) Na polskim rynku w ostatnich 20 latach pojawiły się jeszcze dwa komiksy z udziałem Terminatora - będę starał się je nadrobić w ciągu najbliższych miesięcy.

Juby

#194
Coraz dłuższe wieczory sprawiają, że nadrabiam coraz więcej swoich czytanek ;)



Za mną pierwszy tom Dragon Ball: Full Color Saga. Siadając do lektury miałem duże wątpliwości czy będę zadowolony, a moja przygoda z tą serią nie zakończy się po kilku odcinkach. Pierwszy epizod tylko utwierdził mnie w tych obawach. Wydanie z obwolutą (w przedsprzedaży dostępny jest również hardcover), w większym formacie (145x205 mm), na porządnym kredowym papierze, z intensywnymi kolorami, to nie Dragon Ball jakiego znałem i kochałem. Gdzieś uleciał urok drobnych, jednobarwnych tomików, które razem z braćmi zebraliśmy przeszło dekadę temu. Niektórzy mogliby stwierdzić, że nowemu wydaniu brakuje klimatu, zarówno Dragon Balla na którym się wychowali, jak i mangi w ogóle. Te osoby mogą mieć rację, ale polecam się nie zrażać, nie odpuszczać za szybko, tylko czytać dalej. Sam tak zrobiłem i jestem zachwycony wznowieniem. Czytając je znowu poczułem się jak jedenastolatek zbierający karty z ulubionymi postaciami z Chio Chips.

Mniej więcej w momencie, w którym Son Goku i Bulma spotykają Ulonga przestałem zwracać uwagę na różnice, bo sama historia, bohaterowie i jakże absurdalny humor Toriyamy wciągnęły mnie bezgranicznie. To wciąż ten sam Dragon Ball! Tylko inny, nowszy, ładniejszy, pod wieloma względami lepszy, do którego trzeba się przyzwyczaić. Mi nie zajęło to dużo czasu, przeczytałem całość w jedno przedpołudnie, a gdy skończyłem ostatnią stronę, żałowałem że od razu nie kupiłem kolejnego tomu.

Choć samym wydaniem jestem zachwycony, mam dwie uwagi. Pierwszą jest liternictwo, które ustępuje poprzedniemu. Jest drobniejsze, a czcionka zwyklejsza, choć nie miałem jeszcze okazji porównać, więc może tylko tak mi się wydaje z pamięci. Drugą jest zmiana kolorystyczna, której zupełnie nie rozumiem. Do 49 strony wszystko wygląda jak kadry anime, aby od 50 strony przekręcić kilka istotnych elementów. Szata głównego bohatera zmienia się z niebieskiej w pomarańczową, a oczy i włosy Bulmy z niebieskich w fioletowe (jak w oryginalnym zamyśle twórcy) i są już takie do końca komiksu. Im dalej w las, tym więcej szczegółów bywa zmienionych względem kolorystyki anime (chociażby strój króliczka Playboya, który w pewnym momencie zakłada Bulma). Nie jest to rażąca wada, z którą szybko przeszedłem do porządku dziennego, ale dziwi mnie ten brak konsekwencji. Moja rada do autorów - albo decydujecie się na kolory jeden do jednego czerpiące z seriali animowanych, albo stawiacie na własny wariant i trzymacie się go od początku do końca, a nie zmieniacie zdanie po dwóch pierwszych rozdziałach.

Na samym końcu umieszczono kilka stron materiałów dodatkowych. Nie są to oryginalne okładki odcinków, jak w wydaniu z lat 2001-2003, tylko pytania do twórcy i odpowiedzi, w których Akira Toriyama zdradza kilka inspiracji oraz pomysłów, jakie towarzyszyły mu podczas tworzenia Dragon Ball.

Nie zamierzam się zastanawiać, ani nikogo przekonywać w kwestii, czy Smocze Kule w kolorze są lepsze, czy gorsze od oryginału. Nie ma to dla mnie znaczenia. To po prostu drugie, świetne (między innymi dlatego, że inne!) spojrzenie na tę kultową przygodówkę, z którą mam zamiar spędzić najbliższe lata (kolejne tomy będą wydawane w odstępach dwumiesięcznych, więc trochę czasu upłynie zanim dotrzemy do mety).

Cytat: Juby w 21 Luty  2021, 12:05:48Na polskim rynku w ostatnich 20 latach pojawiły się jeszcze dwa komiksy z udziałem Terminatora - będę starał się je nadrobić w ciągu najbliższych miesięcy.
Trochę mi z tym zeszło, ale w końcu nadrobiłem :)



Okładka mega!! To dla niej od tak dawna chciałem kupić ten komiks (była reklamowana w jednym z numerów Tomb Raider w 2002 roku). Pomysł fantastyczny, rysunki z późnych lat 90-tych jakie lubię, ale już sama historia raczej cieniutka, głównie nastawiona na akcję i mało tu zarówno Terminatora (więcej terminatoroobych hybryd) i Obcych (głównie w końcówce), mimo że fabularnie jest to bezpośrednia kontynuacja czwartego filmu z Sigourney Weaver z 1997 roku. Wrażenia okej, ale bez szału, więc na pewno nie wydam kasy na wznowienie od Scream Comics (tym bardziej, że Dark Horse zgubiło materiały jednego z odcinków i 1/4 nowego wydania jest czarno-biała).



James Cameron miał znakomity pomysł jak poprzestawiać pewne elementy Terminatora w sequelu. W T2 w przeszłość przenoszą się dwie maszyny, nie jedna, a ta, która wygląda jak morderca w oryginale, ma za zadanie być głównym obrońcą Johna Connora. Nawałnica - czyli sequel T1 wydany rok przed drugim kinowym filmem - przedstawia inny, ale też ciekawy pomysł na kontynuację - zamiast jednego Terminatora, w przeszłość przenosi się aż czterech, a zamiast jednego żołnierza Ruchu Oporu, do przeszłości wysłanych zostaje pięcioosobowy oddział. Tym razem to Terminatory cofają się za ludźmi, a nie odwrotnie, i to ludzie starają się kogoś zlikwidować (aby zmienić bieg wydarzeń i nie dopuścić do wybuchu Dnia Sądu ofkors), a Terminatorzy bronić. Bardzo oryginalny pomysł, którego autorzy wybronili zarówno przebiegiem akcji, odpowiednią dawką brutalności (jest krwawo)m, jak i klimatycznymi rysunkami. Bardzo mi się podobało, a wydanie od Scream prezentuje się super, jest w powiększonym formacie, ma posrebrzane grzbiety stron i papier offsetowy, na którym Imho rysunki z tamtych czasów - z ograniczoną ilością kolorów nakładaną ręcznie - wyglądają zdecydowanie lepiej niż na kredzie, na której tracą sporo uroku (chciałbym, aby na takim papierze wydano Knightfall).

Około 1/3 komiksu stanowi dodatkowy zeszyt Jednym strzałem. Kreska jest dziwna, ale fajnie ją pomalowano. Historia przedstawia kolejną alternatywę, w której poza Arniem w T1 wysłany był jeszcze jeden android (o wyglądzie kobiety) by zabić czwartą Sarę Connor. To krótki, bezbolesny akcyjniak, przy którym też miło spędziłem pół godzinki. Na pewno zapadnie mi pozytywnie w pamięci dzięki całkiem zabawnej intrydze związanej z małżeństwem czwartej Sary, która przyjmując nazwisko Connor od męża (z nietypowych pobudek) sama wpakowała się w kłopoty.

Poza Terminatorami postanowiłem nadrobić komiks, którego bardzo chciałem mieć w 2002, ale w żadnym kiosku w moim mieście nie udało mi się go zdobyć. Komiksowa adaptacja Ataku klonów.



Mroczne widmo posiadam od 1999 roku i uważam za jedną z lepszych adaptacji komiksowych, jakie miałem w rękach. Sequel, za którego dałem 15 zł na OLX, niestety wypada fatalnie pod każdym względem. Nie jestem w stanie ocenić szaty graficznej, bo Egmont wydrukował go na offsecie (tutaj akurat przydałby się papier kredowy), w dodatku bardzo, bardzo niewyraźnie, a miecz Anakina nie raz wydaje się zielony, choć powinien być niebieski, więc coś jest nie tak również z kolorami.

Ale już pomijając to, jak fatalnie komiks wygląda, przede wszystkim fatalnie wypada scenariusz. Komiks jest formą sztuki, która przekazuje treść na dwa sposoby - dialogami/onomatopejami oraz ilustracjami. Autor Ataku klonów chyba tego nie rozumiał, bo poza dialogami w prawie każdym okienku dodał tłumaczenie co się właśnie dzieje w panelu, na który patrzę. Po co? To ilustracja ma mi mówić, co się właśnie dzieje, nie potrzebuję instrukcji obsługi rysunku. Przez te setki(!) opisów, lektura ciągnęła mi się strasznie, a na koniec byłem zmęczony i zniesmaczony. "Epizod II" to bez wątpienia jedna z najgorszych komiksowych adaptacji filmu, jaką czytałem (a trochę ich się przez moje ręce przewinęło).