Aktualności:

"Batman: Długie Halloween" w sprzedaży od 29 maja.

Menu główne

Batman vs. Superman (opowiadanie)

Zaczęty przez Mr.G, 30 Wrzesień 2013, 21:53:20

Mr.G

Widzę, że powstała tu moda na tworzenie osobnych wątków dla swoich opowiadań, więc i ja się pod to podczepię. Moja opowiastka, jak można domyślić się z tytułu wątku, inspirowana jest nadchodzącym powoli filmem i jest moją wizję konfrontacji tych dwóch bohaterów.
Nie jestem do końca zadowolony z dialogów i wiem, że kilka miejsc można by poprawić, ale tak mi to wpadło do głowy i chciałbym szybko przelać myśl na Worda. Więc proszę o komentarze każdego, komu zechce się to przeczytać ;]
_


Wayne Manor. Ta sama noc, kilka godzin później.

Przybył do posiadłości Bruce'a wraz z charakterystycznym dla swych odwiedzin powiewem wiatru, który wprawił długie, fiołkowe zasłony okiennic w krótki taniec. Mimo chłodu, szklane drzwi tarasowe pozostały otwarte, jak gdyby było to zaproszenie, więc już po chwili szedł przez główny korytarz na pierwszym piętrze, tym razem nie oglądając się na wizerunki przodków i zabytkowe wazy.
W pewnym momencie z jednych z wielu pokoi wyłonił się Alfred wciąż nienagannie ubrany w swój frak, choć pora była już późna. Dorównał kroku nieco spieszącemu się mężczyźnie, za którym powiewała czerwona peleryna.
-Dobry Wieczór, panie Pennyworth.
-Panie Kent.
-Przyszedłem po Bruce'a.
-Owszem, wspominał o tym, że musicie panowie odbyć ważną rozmowę. Prosił przekazać, że będzie na pana oczekiwał w grocie. Może życzy sobie pan coś do jedzenia lub picia?
Mężczyzna obejrzał się z nutą troski na kamerdynera, którego mylnie uważał za dużo mniej wtajemniczonego, niż ten w istocie był.
-Obawiam się, że to będzie inny rodzaj rozmowy, niż pan myśli – wyjaśnił Kent.
-Myślę, że doskonale wiem jaki to będzie rodzaj rozmowy.
Obaj przeszli przez ciężkie, dębowe wrota prowadzące go gabinetu Bruce'a Wayne'a. Pomieszczenie miało kształt koła, którego cały obwód wypełniony był wysokimi, zapełnionymi całkowicie regałami bibliotecznymi, te zaś wznosiły się na wysokość dwóch pięter, aż po szklaną kopułę wychodzącą na rozgwieżdżone niebo. Na samym środku stało dostojnie biurko, za nim zaś skórzany fotel.
Mężczyzna w niebieskim stroju i czerwonej pelerynie znalazł się przy jednej z biblioteczek. Spojrzał na nią, potem zaś na Alfreda.
-Mógłbym to otworzyć sam, ale nie chcę nabałaganić – powiedział.
-Doceniam to – odparł kamerdyner, po czym podszedł niespiesznie do biurka.
Na blacie znajdowała się niewielka, ozdobna gablota eksponująca zawieszone na haczykach zegarki kieszonkowe. Alfred otworzył szybkę i wziął w dłoń jeden z nich, srebrny, ten z wygrawerowanymi inicjałami T.W. Otworzył wieczko zegarka i przestawił wskazówki.
-Chodzi o jakąś konkretną godzinę? – spytał Clark, obserwujący ukradkiem ten rytuał.
-Bardzo konkretną – odparł Alfred, zatrzaskując wieczko na cyferblacie, który wskazywał teraz dwadzieścia siedem minut po godzinie dziewiątej.
Wewnątrz biblioteczki coś zgrzytnęło, ta zaś po chwili cofnęła się nieco i przesunęła w bok, ukazując wnętrze windy. Kent wszedł do środka. Nie było przycisków, kierunek wszak był tylko jeden. Wrota kabiny zamknęły się automatycznie, a ostatnim co ujrzał mężczyzna, nim ogarnęła go ciemność, było oblicze spokojnego, beznamiętnego Alfreda.

Na całą jaskinię składał się bogaty system krętych korytarzy poprzeplatanych niczym w labiryncie, większych i mniejszych, lecz wszystkie one były tylko malutkimi odnogami głównego, obszernego kanału. Była to podziemna grota wydrążona przez tysiące lat płynącej po dnie rzeki, niegdyś mająca rozmiary i kształt zbliżony do typowego tunelu metra, lecz z czasem znacznie poszerzona w imię zachcianki, czy raczej potrzeby Bruce'a Wyne'a. Teraz była to niebywale wielka, ciągnąca się daleko w ciemności przestrzeń, na której ścianach na różnych wysokościach umocowane były platformy noszące na sobie różne rodzaje pojazdów, czy to naziemnych czy lotniczych. Główna galeria wisiała kilka metrów nad płynącą tędy wciąż rzeką, równolegle do kierunku jej biegu. Kończyła się otoczonym barierkami stalowym tarasem gdzieś na samym środku groty, czy raczej tego, co akurat zostało oświetlone.
I właśnie na tym tarasie, otoczony tytanowymi skrzyniami przechowującymi jego arsenał, stał Batman. Tyłem do szybu windy znajdującej się na początku galerii, przodem zaś do mroku jaskini, z której otchłani cicho szumiał wodospad gdzieś tam dzielący grotę ze światem zewnętrznym.
Usłyszał cichy dźwięk aktywacji windy, usłyszał rozsuwające się wrota, usłyszał także nieco niespokojne i pospieszne kroki już stąpające po stalowej galerii, lecz mimo to ani na moment nie przeszkodził sobie w złożonym procesie ubierania na przedramiona i dłonie wysoce zaawansowanych rękawic, przypominających raczej coś w rodzaju endoszkieletu otaczającego jego ręce.
-Nie sądziłem, że się ośmielisz, Bruce! – niósł się za jego plecami głos Clarka – A jednak. Chciałeś go zabić!
-Przyznaję – odparł Batman. Mówił cicho, lecz świetna akustyka tego miejsca potęgowała jego głos – Chciałem. Każdego dnia chciałem. Ale nigdy nie spróbowałem tego zrobić, nigdy też nie spróbuję.
-Więc co niby miało miejsce dzisiaj w LexCorp?
-Zapytaj Lexa. Na pewno jak zwykle powie ci samą prawdę...
Batman skończył montaż, reszta działa się już automatycznie. Tytanowe elementy jeden po drugim zaczęły z cichymi kliknięciami zaciskać się na jego mięśniach. Poczuł ich ucisk, poczuł też przyjemne wibracje. Dzięki elektrostatycznemu połączeniu z resztą kombinezonu, rękawice będą skupiały w sobie całą energię kinetyczną działań Bruce'a, tym samym znacznie potęgując jego siłę. Jednak nie to było najważniejsze, a ponadprzeciętna stabilizacja mięśni, która pozwoli mu uniknąć licznych kontuzji.
-Przyszedłem po ciebie – rzucił Superman, zatrzymując się kilka metrów przed plecami Batmana, po których spływało czarne sukno peleryny – Proszę cię. Pójdź ze mną z własnej woli.
Dłonie Batmana chwyciły za stalowy pręt barierki, zacisnęły się. Pozostawiły ślady palców, jak gdyby ugniatały w miękkiej glinie.
-Z własnej woli zostanę tutaj – powiedział zimno Nietoperz, odwracając się twarzą do Supermana – A ty, Clark? Jest jeszcze coś, co robisz z własnej woli?
Światła zaczęły gasnąć. Jedne po drugich, stopniowo zalewając gęstym jak smoła mrokiem kolejne metry galerii. Zniknął szyb windy. Zniknął Superman. Po chwili zniknął też Batman.
Kent uśmiechnął się pod nosem.
-Ciemność? – rzucił – Naprawdę sądzisz, że cię nie znajdę? Mogę usłyszeć bez trudu bicie twojego serca.
-Spróbuj – odparł spokojny głos, który za sprawą echa przybył jakby z wielu stron jednocześnie.
Spróbował, a wówczas bolesny pisk przeszył jego głowę. Przebijał się przez mózg niczym rozżarzone ostrze. Clark natychmiast zrezygnował z daru świetnego słuchu.
-Nietoperze – wyjaśniło echo – Są wszędzie. Są źródłem dźwięków niesłyszalnych dla zwykłego człowieka, lecz bardzo bolesnych dla kogoś o twojej wrażliwości.
Superman zaczął iść przed siebie poprzez ciemność. Instynktownie kierował się na kraniec galerii, gdzie ostatnio widział Batmana.
-Zdajesz się wyłącznie na swoje niezwykłe zdolności – mówił odległy głos – Ale co jeśli one zawiodą? Słyszę twoje kroki, Clark. Niespokojne. Niepewne. Człowiek ze stali, a boisz się potknąć w mroku. Czasem tak niewiele cię różni od człowieka. Nawet nie masz pojęcia, ale też możesz być słaby, czuć ból. Też możesz niekiedy przegrać.
Superman znalazł się przy barierce. W oddali biło w niego zimne powietrze, dookoła trzepotały błoniaste skrzydła nietoperzy. Ciche piknięcie było ledwo słyszalne, lecz to ono oznajmiło o tym, że taras galerii jest od spodu zaminowany. Potężna eksplozja rozświetliła grotę jasnym błyskiem, a jej huk i wstrząs poderwał do szaleńczego lotu setki tysięcy, o ile nie miliony nietoperzy. Siła wybuchu wyrzuciła płonące ciało Clarka, które wraz z deszczem odłamków i ognia ostateczne runęło w czarne odmęty podziemnej rzeki. Otoczony przez wodę, oszołomiony wybuchem, zdezorientowany. Nim się wynurzył, Batman już siedział w odrzutowcu zacumowanym na jednej z platform. Nigdzie się jednak nie wybierał, chodziło wyłącznie o załączone do ów aeroplanu działko maszynowe. Odpalił, a seria rażących, przeciwpancernych pocisków poszybowała w dół, przebiła się przez wodę i sięgnęła ciała Człowieka ze Stali. Nawet on nie mógł oprzeć się tej potędze, która boleśnie docisnęła go na samo dno rzeki. Wówczas Clark wyczuł, że napiera plecami na coś jakby siatkę. I nim zorientował się co tym razem go czeka, Batman nacisnął kolejny przycisk.

Alfred siedział w fotelu w swojej sypialni, w dłoniach trzymał filiżankę z herbatą, stare oczy zaś miał utkwione w blask ognia w kominku. Wtem lampka nocna zaczęła mrugać. Światło przyciemniało się, potem jaśniało aż za bardzo. I tak kilka razy. Spojrzał na bok, w stronę okna wychodzącego na Gotham City, by ujrzeć że ten sam los dotknął większość oświetlenia w mieście.
Wiedział. Znał plan. Spokojnie upił łyk herbaty.

Batman obserwował z bezpiecznej odległości rzekę płynącą w dole groty. Zwykle czarna i spokojna, teraz lśniła neonowo-niebieskim światłem, wyładowania podobne do błyskawic w burzową noc tańczyły na jej powierzchni. Wiedział, że gdzieś w jej odmętach Clark krzyczy przeraźliwie, lecz pozostając niemym. Przy takiej mocy człowiek usmażył by się od razu, nawet nie poczułby spięcia. Ale Clark? Biedny Clark musiał cierpieć, musiał przyjmować na siebie przez kilka długich sekund atak o sile większej niż uderzenie pioruna. Cały czas. Nie zazna jednak spokoju, nie umrze. Lecz będzie cierpiał, opadnie z sił. A wtedy Batman będzie miał minimum szans na zwycięstwo.
Usztywniając pelerynę, poszybował na ostały się fragment galerii, lądując nieco przed stojącymi wciąż w ogniu szczątkami. Pioruny już nie tańczyły na wodzie, teraz trzeba było tylko czekać.
W końcu go ujrzał. Skulonego, ciągnącego ledwo nogę za nogą, wspinającego się żałośnie po schodach. Peleryna ociekała wodą, z ciała zaś unosił się dym. Czasem jakaś iskra błysnęła na jego ciele. Lecz tajemnicą pozostanie ten pozaziemski kostium Supermana, który nawet się nie przypalił.
Trzymając się stalowej balustrady, szedł już galerią. Zbliżał się do Nietoperza. Nie odpuści, nie on. Cholerny idealista, ślepo wierzący w prawo. Zupełnie jak Gordon – pomyślał nagle Bruce.
-Bolało – stęknął Clark.
-Musiało.
Kent wyprostował się. Jego oczy rozżarzyły się czerwienią, lecz na krótko. Nie miał sił, moce były na wyczerpaniu. Tu w jaskini nie zazna uzdrawiających promieni słońca.
A mimo to zaczął biec. Pokracznie, ciężko, ale jednak. Na to miał jeszcze siły. Niedobrze.
Batman odskoczył od pierwszego ciosu, tak samo zareagował na drugi i trzeci. Choć powolny i wyczerpany, wciąż był nieco szybszy od klasycznego pięściarza. Choć jego ruchy nie nosiły znamion żadnego treningu, choć chaotyczne i śmiesznie łatwe do przewidzenia, wciąż mogły mieć w sobie siłę zderzenia z ciężarówką. Batman musiał więc uważać, musiał być czujny, najmniejszy błąd może skończyć się naprawdę źle. Nie wiedział jak wiele pozostało w Clarku sił, lecz po kilku chwilach opanował na wylot jego taktykę. Kentowi brakowało zasięgu, nie radził sobie z szybkimi unikami Bruce'a.
Dobra, koniec analiz. Batman znalazł lukę w osłonie przeciwnika. To akurat nie było trudne. Wymierzył dwa szybkie lewe haki pod żebra, zaś prawym prostym w policzek posłał Supermana na równoległą barierkę. Rękawica sprawiła się świetnie, Bruce prawie nie poczuł ciosu. Doskonale. Podszedł, naparł. Zaczął uderzać w czułe punkty Kenta, ten zaś wciąż się beznadziejnie odsłaniał. Nigdy niczego nie trenował. Nigdy. Z Zodem wygrał wyłącznie dzięki lepszemu opanowaniu swoich mocy, miał fuksa.
Po chwili garda Clarka opadła zupełnie. Po prostu zaczął przyjmować na siebie kolejne nieuniknione uderzenia, a barierka pod nim zaczęła się niebezpiecznie wyginać. On miał ciało ze stali, Batman zaś nosił na rękach rękawice wyginające stal. To sprowadzało ich walkę niemalże do poziomu najzwyklejszej bijatyki, a w tych Bruce nie miał sobie równych.
W końcu Batman wymierzył uderzenie, którym cisnął ciałem Clarka w stronę płonących po wybuchu szczątków galerii. To był błąd. Kent chwycił za pierwszy lepszy pręt i oderwał go od reszty. Zamachnął się na Bruce'a, ten odskoczył w ostatnim momencie. No i problem braku zasięgu w ciosach Clarka nagle się rozwiązał. Superman nabrał furii w oczy, zaczął wymachiwać świszczącym w powietrzu prętem, gdzieś zniknął przykłady harcerzyk, nagle rozbudziły się resztki supersiły i superszybkości. Nagle rozbudził się gniew. Dawno temu przestało mieć znaczenie o co walczą.
Batman unikał, uchylał się, odskakiwał, lecz czuł drastycznie zmniejszającą się przewagę i dystans. W końcu niemalże oberwał, ledwo zdążając osłonić się przedramieniem. Rękawica przyjęła uderzenie, zapobiegła pęknięciu kości w kilkunastu różnych miejscach, lecz mimo to Bruce poczuł dotkliwy ból, ledwo też utrzymał gardę. Potem kontr za pomocą tytanowych rękawic było więcej, a z każdą kolejną czuło się spadek ich wytrzymałości. Coś zaczęło trzeszczeć w ich strukturze, małe kawałeczki zaczęły się skruszać. Superman zdecydował się na ciosy z góry. Szybkie i silne. Batman obronił się przed nimi krzyżując przedramiona tuż nad swoją głową, lecz za trzecim takim ciosem Clark skądś znalazł w sobie siłę na wzniesienie się w powietrze na około metr, by wylądować ostro z krzykiem i ciosem o impecie tak potężnym, że rękawice roztrzaskały się na przedramionach Bruce'a, zaś metalowy pręt wyleciał z dłoni Clarka. Obaj zwodnicy cofnęli się, wrócili do narożników. Superman ledwo zachował przytomność, ta mała lewitacja zużyła resztki jego energii, zaś Batman musiał natychmiast zdjąć z siebie niesprawny, kaleczący go gadget, który nagle stał się strasznie ciężki. Padł system wspomagania, padły stabilizatory. Już się do niczego nie nadawał.
-Nie masz dość? – sapnął Kent – Kończą ci się zabawki.
Wtedy tytanowe rękawice zsunęły się głośno na stalowe podłoże. Dłonie Bruce'a wydały się mu samemu teraz śmiesznie małe.
-No to będę cię napieprzał gołymi pięściami...
-Odpuść! – warknął ledwo żywy Clark – Nie widzisz kim się stałeś? Jestem tu, by pojmać kryminalistę. Ciebie, Bruce! Zszedłeś na złą drogę, przekroczyłeś granicę. To musi się zakończyć. Teraz, nim któryś z nas zginie.
-Tak ci powiedział Lex? – syknął Wayne - Że jestem złoczyńcą? Że działam bezprawnie? Prawo jest tym, co za prawo ustalą chwilowi władcy. A jeśli mamy żyć wśród praw ustanowionych przez Lexa Luthora, to chyba faktycznie wolę być tym złym. Ale co do jednego się pomylił – Batman wyprostował się. Zacisnął nagie dłonie w pięści – Nikt z nas dzisiaj nie zginie.
-Wiesz jak to się nazywa? – odparł Clark, również się prostując – Sprzeczny komunikat.
-Nie chcę cię zabić. Ty mnie też nie. Ale czasem faceci muszą dać sobie po mordach, by jeden drugiego zaczął słuchać.
-A jeśli ja ciągle nie chcę cię słuchać, Bruce?
-To współczuję nam obojgu.
Szybki i silny cios spadł na zmęczoną twarz Supermana i choć ten zachwiał się na nogach, to Bruce był tym, który krzyknął. Złapał się za rękę, zacisnął zęby. Ból był nie do zniesienia. Słaby i wycieńczony, jadący na ostatkach swoich sił, na cholernej rezerwie, ale Clark ciało miał wciąż ze stali. Jak ma go powalić? Zupełnie jak gdyby uderzał w cegły...
...lecz czy nie rozbijałeś cegieł na pół podczas swoich wieloletnich treningów na wschodzie, Bruce? Czy nie uczono cię jak ignorować ból i jak dawać z siebie wszystko? Czy nie uczono cię jak wybić się ponad przeciętność? Nie potrzeba ci zaawansowanych technologii, to wszystko jest w tobie. Ciało i duch. Wewnętrzny spokój, równowaga sił, kontrola własnego Chi. Ten cały sprzęt to tylko dodatek. Ty jesteś prawdziwą potęgą. Czymś więcej niż człowiekiem. Stałeś się Batmanem.
Wypuścił powoli powietrze z ust, a dłonie spłynęły spokojnie w dół ciała. Potem Bruce ramionami wykonał układ jednej ze sztuk walki, spokojny i harmoniczny, lecz zwieńczony nagłym, szybkim i bezbłędnym ciosem wymierzonym wprost w środek szerokiej piersi Supermana. W sam kryptoński symbol nadziei, czy raczej wielkie ,,S", jak to opisała żartobliwie Lois Lane dwa lata temu w pierwszym po katastrofie w Metropolis wydaniu Daily Planet.
Tym razem to Clark ryknął. Próbował się zamachnąć, odpowiedzieć uderzeniem, lecz ciało Batmana przepłynęło pod nim niczym cień. Kolejny oddech, kolejny znak, kolejny cios. Dwa ciosy. Trzy. Jeden po drugim. Nie ma bólu, Bruce. Nie ma bólu. Przestał o tym myśleć, to działo się samo. Jakby ciało uderzało samo, a on był gdzieś indziej, jakby obserwował wszystko z daleka. Nie czuł uderzeń, nie czuł niczego. Spokój. Harmonia.
Superman opadł na kolana przed obliczem Batmana.
-Gdyby nie te twoje... gdyby... - stękał Clark – Nie miałbyś szans...
-Nie, nie miałbym – odpowiedział spokojnie Bruce – Tak samo jak ty, gdyby nie błogosławieństwo żółtego słońca – Batman uklęknął, by patrzeć w oczy Supermana -  Los różnie nas obdarza, ale to nie nasze talenty czy pomysły czynią nas wyjątkowymi. Ale to, jak je wykorzystujemy. I choć może wydać ci się to wrogie, Clark, to ja wierzę, że wszystko to co tu zaszło, stało się w słusznej sprawie.
-Obyś... ehh... obyś miał rację. Bo jak nie... - Clark uśmiechnął się - ...to cię zatłukę.
Batman odwzajemnił uśmiech, lecz nie ujrzał już go Kent, który nieprzytomny osunął się na podłogę. Nietoperz wstał, oddalił się o kilka kroków, po czym sam runął na kolana. Spojrzał na swoje ociekające krwią, poobdzierane ze skóry pięści. Nie był w stanie ich otworzyć, a przynajmniej nie bez ogromnego towarzyszącego przy tym bólu. W końcu jednak, zaciskając zęby, rozchylił nieco drżące palce. Wszystkie były opuchnięte, powybijane, jeden nawet wyglądał na złamany. Odchylił głowę w tył, a usta rozwarły się w niemym krzyku. Nagle dało o sobie znać, że mimo wszystko przez cały ten czas był jednak tylko człowiekiem. 

Rado

#1
To było świetne. Bardzo wciągające i zadziwiająco sprawnie napisane. Nie sądziłem, że słówko "versus" w tytule potraktujesz tak poważnie. Myślałem, że będzie to jakaś historyjka o wspólnej przygodzie tych bohaterów, a tu proszę! Konflikt pełną gębą.

Bardzo fajnie wymyśliłeś motyw z nietoperzami zagłuszającymi super słuch. Walka w ciemnościach plus brak dopływu gojących promieni słonecznych to również świetny motyw. Dobrze ukazałeś zdolności taktyczne Batmana. Generalnie uwielbiam walki B vs S, a tym opowiadaniem idealnie trafiłeś w mój gust - świetnie się czytało.

Mam tylko jedno pytanie. W pierwszym akapicie piszesz:

CytatNa blacie znajdowała się niewielka, ozdobna gablota eksponująca zawieszone na haczykach zegarki kieszonkowe. Alfred otworzył szybkę i wziął w dłoń jeden z nich, srebrny, ten z wygrawerowanymi inicjałami T.W. Otworzył wieczko zegarka i przestawił wskazówki.
-Chodzi o jakąś konkretną godzinę? – spytał Clark, obserwujący ukradkiem ten rytuał.
-Bardzo konkretną – odparł Alfred, zatrzaskując wieczko na cyferblacie, który wskazywał teraz dwadzieścia siedem minut po godzinie dziewiątej.

Chodzi o godzinę śmierci rodziców? Godzina 9:27, to Twój autorski pomysł nawiązujący do pierwszego komiksowego występu Batmana?

Mr.G

#2
Ale mi ul?y?o, ?e kto? to w ko?cu przeczyta? ;] No i bardzo si? ciesz?, ?e Ci si? podoba?o, cho? gdyby? mia? zastrze?enia do który? miejsc to tak?e wal ?mia?o.
I tak, motyw z zegarkiem oczywi?cie nawi?zuje do godziny ?mierci Wayne'ów i jaskini? ukryt? za starym zegarem. Troch? to tylko po swojemu przerobi?em, ale nie mia?em w?tpliwo?ci, ?e jakikolwiek fan Gacka za?apie w czym rzecz ;)

Rado

Spox. Z tego co mi wiadomo godzina śmierci rodziców jest nieco inna. Myślałem może, że czas, który wymyśliłeś - 9:27 - jest nawiązaniem do 27 numeru Detective Comics i być może roku 1939, heh...

PS. Pozwoliłem sobie lekko zmodyfikować tytuł tematu. Mógłby być nieco mylący patrząc po indeksie forum.

Mr.G

Hah, nie no, aż o tak tajemnym nawiązaniu nie pomyślałem. Cóż, musiałem się po prostu pomylić co do godziny, pamiętam, że nigdzie tego nie sprawdzałem przed zamieszczeniem.

Ok, rozumiem. Zabiłeś mój mały chwyt reklamowy ;P

RemiRose

To było... to było... cholernie dobre. Znakomicie napisane. Walka dobrze przemyślana, trzyma w napięciu i ani na chwilę nie zwalnia tempa. Znakomite wyczucie poszczególnych słabości Batsa i Supermana. Powiem tylko tyle, że chciałbym, aby starcie Batsa z Supkiem na wielkim ekranie, właśnie tak wyglądało. Po prostu gratulacje,  świetnego tekstu.
Tyger! Tyger! Burnining bright
In the forest of the night,
What immortal hand or eye
Could frame thy fearfull symmetry?
--------------
Country Stories. Od komiksu, aż po film.
http://remirozanski.tumblr.com/

LelekPL

To rzeczywiście jest całkiem niezłe - pierwszy tekst, który został tutaj umieszczony, który przeczytałem w całości. Trzeba przyznać, "chwyt marketingowy" zadziałał. Podoba mi się, że zrobiłeś to pod filmowe uniwersum, no i sam rezultat pojedynku. Całkiem nieźle nakreśliłeś różnice obu postaci i mimo, że wyraźnie faworyzowałeś Batmana, dałeś trochę pozytywnych momentów Supermanowi.

Jeśli miałbym coś skrytykować to muszę przyznać, że dialogi jednak nie są Twoją mocną stroną. Wiem jednak jak trudno je się pisze, więc całkowicie Cię rozumiem. Poza tym w kilku momentach czuć, że ta walka jest kompletnie naciągana i bez powodu, ale tak można powiedzieć o większości pojedynków tej dwójki. Chyba tylko w Injustice było to zrozumiałe i logiczne.

Johnny Napalm

Nieraz, względem tekstów userów, nadużywałem sformułowań typu: genialne, bardzo dobre, rewelacyjne. Teraz powiem krótko... to NAJLEPSZY TEKST, który widziałem na forum Batcave. Może tylko z jedna, góra dwie osoby są w stanie napisać na BC coś na tym poziomie.
Naprawdę, bardzo mnie wciągnęła ta lekturka. Tym bardziej to dziwne, że odruchowo jak widzę tak długi tekst to, chce zrobić w tył zwrot i sobie darować jego czytanie.
Historia jest bardzo dobrze rozpisana, jest wciągająca, no i ogólnie jest MEGA! ;D

Serio, to dobry scenopis pod zrobienie komiksu. Jak miałbym zilustrować jakąś historię z BC to myślę, że byłaby to właśnie ta. :)
THE EARTH WITHOUT ART IS JUST EHh...

Mr.G

Johnny, jeśli kiedykolwiek zachcesz ją zilustrować, będę zaszczycony ;)

No i dzięki za komentarze, to naprawdę budujące. Jeśli zaś o te dialogi chodzi, to na pewno nie jestem zadowolony z końcowego pseudo-pouczenia przez Batmana, ale szczerze powiedziawszy wcisnąłem to bardzo na siłę kierując się zasadą, że Gacek zawsze musi powiedzieć coś mądrego i na samej walce poprzestać nie można, ale akurat nie miałem pomysłu na nic lepszego. A co do reszty dialogów, mam nadzieję, że nie jest tak źle :]
Mam w głowie rozwinięcie tej historii, z tym że poprzedzające samą walkę i skoro ten tekst przyjął się tak dobrze, to może w przypływie większej ilości wolnego czasu uda mi się to dopisać. Z drugiej strony, może lepiej nie ryzykować gorszą opowiastką i nie psuć sobie zdobytego statusu? ;P

Rado

E tam, nie bój się i wrzucaj wszystko co tam masz w szufladzie. Na pewno będzie spoko.

Mr.G

Gdyby kto? si? bardzo, bardzo, bardzo nudzi?...
Pocz?tek historii, w której pojawi si? opisana powy?ej walka. Ów fragment napisa?em nied?ugo po premierze BvS, nap?dzany my?l?, ?e skoro bardziej niektórych rzeczy zniszczy? si? nie da, to co mi szkodzi.


Cz?owiek ze Stali 2: Era Z?oczy?ców

Rozdzia? pierwszy

Male?kie drobiny ta?czy?y w promieniach s?o?ca wdzieraj?cego si? do chaty poprzez szpary mi?dzy deskami. Zapach kurzu i niedawnej nami?tno?ci miesza?y si? ze sob? nieprzyjemnie w oparach zbli?aj?cego si? upa?u.
Clark zapi?? kilka guzików jasnej, lnianej koszuli, te najwy?sze pozostawiaj?c nietkni?te. Narzuci? na szyj? aparat, po czym pchn?? pewnie drzwi, a tu? za progiem Afryka zaatakowa?a wszystkiego jego zmys?y. By?a ra??cym ?wiat?em ogromnej, czerwonej tarczy s?o?ca wschodz?cego ponad szmaragdowym dywanem d?ungli rozci?gaj?cej si? od podnó?a góry; muzyk? pogaw?dek i krz?taniny mieszka?ców tej ma?ej i zapomnianej przez bogów wioski, którzy zerkali na Amerykanina z ?yczliwymi, ale i nieco niepewnymi u?miechami; lepkim, nieprzyjemnie ciep?ym powietrzem czepiaj?cym si? skóry.
Lois dostrzeg? nieco na uboczu, na samym skraju klifu, na którym mie?ci?a si? osada, w której go?cili. Przycupni?ta na jednym z kamieni, odziana w strój safari barwy khaki, jako? romantycznie wypatrywa?a swej weny po?ród pejza?y, a kiedy ta nadesz?a, szybko utrwala?a jej owoce w notatniku.
Clark zbli?y? si?, ostatnie metry ukradkiem pokonuj?c kilka centymetrów ponad ziemi?, by pozosta? nieus?yszanym i móc podejrze? zapisane s?owa. Przeczyta? jedyny niepokre?lony fragment: "...i cho? co raz dalszych si?gamy gwiazd, nie mamy prawa zapomina?, ?e nasze w?asne s?o?ce wci?? krwawi czerwieni? nad nierozwi?zanymi sprawami".
-Nie za bardzo to poetyczne?
-Clark! - Lois wzdrygn??a si? wystraszona, szybko chowaj?c notes - To prywatne teksty!
-Bior?c pod uwag?, ?e to prawdopodobny wst?p pod twój artyku?, to chyba jednak nie - zauwa?y? Clark.
-Artyku?em b?dzie to, co dopu?ci White. Skoro si? obudzi?e?, to mo?emy jecha?.
Lois wsta?a gwa?townie, lecz Kent zatrzyma? j? delikatnym dotkni?ciem ramienia i zatroskanym spojrzeniem. A? za dobrze wiedzia?a, co ma zamiar powiedzie?.
-Nie musimy tam jecha? - zacz?? - Nie bez powodu nazywaj? to miejsce "Miastem ?mierci".
-Musimy, Clark. To jest nasz dziennikarki obowi?zek. Zw?aszcza dzi?, gdy ludzie co raz cz??ciej spogl?daj? w niebo zamiast na to, co dzieje si? dooko?a nich.
-S?dzisz, ?e odci?gam uwag? od problemów ?wiata? - zapyta?.
Lois dotkn??a czule jego policzka i przechyli?a lekko g?ow?.
-Robisz wiele dobrego, mój bohaterze. Ja to widz? i widz? to inni. Ale musz? przypomina? pewnym osobom, ?e sam nie zrobisz za nich wszystkiego.

Podczas gdy Lois Lane przeprowadza?a wywiad z jednym z najemników zamieszkuj?cych Miasto ?mierci - miasto morderców do wynaj?cia b?d?cych zaledwie jedn? z konkurencyjnych "organizacji" w tym regionie - Clark fotografowa?. To, co ludzie zachodu rozumieli jako slumsy, tutaj osi?gn??o poziom z?o?onej aglomeracji, wielopi?trowego osiedla, którego ka?dy poziom by? pl?tanin? zaadaptowanych do mieszkania kontenerów, fragmentów wozów, ?odzi, czy r?cznie robionymi plastikowo-metalowo-kartonowymi barakami. M??czy?ni, kobiety i dzieci przechadzali si? po gankach swych domów oraz sznurowych mostach ??cz?cych je z domami s?siadów. Bro? nosili tam nawet dziesi?cioletni ch?opcy.
I nagle zawarcza?y nadje?d?aj?ce ci??arówki. Kto? krzykn??. Garstka bezbronnych zaryglowa?a si? w domach, a pozostali znale?li os?ony i wycelowali lufy w stron? bramy. Pojazdy wjecha?y na g?ówny plac, a z ich wn?trz wyla?o si? kilkunastu uzbrojonych w karabiny bojowników. Krzyczeli do mieszka?ców miasta, a miasto krzycza?o do nich. Mierzyli si? karabinami. I tak paruj?ce ju? powietrze zg?stnia?o jeszcze bardziej. Lois pr?dko znalaz?a si? obok Clarka, a Clark by? gotów.
-Wy Amerykanie?! - krzykn?? niewyra?nym angielskim przywódca tych z ci??arówek, celuj?c w Clarka i Lois - Dziennikarze-Amerykanie?!
Dziennikarze-Amerykanie pokiwali g?owami.
-To patrzcie, jaka jest prawdziwa Afryka! - zawo?a? - Patrzcie na gniew Afryki, która nie chce by? traktowana przez was jak ?miecie! Patrzcie, jak silna Afryka potrafi by?!
Machn?? r?k?, a wówczas dotar? ku nim ha?as podobny nadci?gaj?cej chmury szara?czy. Kilka niewielkich, bezza?ogowych obiektów przelecia?o nad Miastem ?mierci, ostrzeliwuj?c kontenery i baraki b?d?ce czyimi? domami. Wygl?da?y jak czarne miniatury odrzutowców, lecz si?a ich ognia by?a jak najbardziej w skali 1:1. Mieszka?cy próbowali ostrzeliwa? maszyny, lecz te by?y zbyt szybkie. Ostrzeliwali wi?c terrorystów, a terrory?ci nie pozostawali d?u?ni.
Lois nagle przesta?a czu? d?o? Clarka w swoich palcach, nagle przesta?a go widzie?. W oczach zwyk?ego cz?owieka by? ju? tylko smug?, która natychmiast wdar?a si? w szeregi terrorystów, w ci?gu sekundy dopadaj?c ka?dego z nich z osobna, pozbawiaj?c broni, odrzucaj?c gdzie? daleko, neutralizuj?c. Szybko?? Clarka wzbi?a w powietrze suchy piasek spod jego nóg, który momentalnie ukry? ca?y plac w g?stej chmurze.
A? z chmury wystrzeli?o co? jakby pocisk - kolejna smuga, lecz tym razem nosz?ca barwy czerwieni i granatu.
Przez jednego z dronów po prostu si? przebi?. Innego rozsadzi? laserem zion?cym z jego oczu. Wówczas pozosta?e maszyny go dostrzeg?y i przeprowadzi?y szturm. Ich przeciwpancerna amunicja nie by?a w stanie go zabi?, lecz potrafi?aby go powa?nie os?abi?, wi?c straci? nieco czasu na unikanie kul. Ale nadal nie by?o to nic, z czym Cz?owiek ze Stali by sobie nie poradzi?.

Miasto ?mierci nie p?aka?o, nie okazywa?o cierpienia. Kilkana?cie minut temu prze?y?o co?, o czym "jej ?wiat" debatowa?by miesi?cami, lecz tutaj by?o inaczej. Tutaj by?a to codzienno??. Zabior? cia?a z placu, pochowaj? je, za?ataj? domy i prze?yj? kolejny dzie?.
Superman cicho wyl?dowa? obok Lois, która obserwowa?a to wszystko z ganku jednej z chat. Jej spojrzenie by?o zimne, nieco zrezygnowane.
-To ludzie G?osu Ciemi??onych, jednej z lokalnych grup terrorystycznych na us?ugach tutejszego rz?du - wyja?ni?, powróciwszy z "rozmowy" z jednym z cz?onków G?osu pozostawionym na placu - Chcieli, by?my zapewnili im rozg?os. Maj? swój obóz nieopodal, my?l?, ?e ich odwiedz?.
-Tutaj ka?dy region ma swoich terrorystów - stwierdzi?a ponuro Lois - Ale nie wszyscy terrory?ci maj? taki sprz?t.
Oboje zerkn?li na le??ce nieopodal szcz?tki jednego z dronów bojowych. Clark podszed? do niego i przyjrza? si?, a wówczas jego niebieskie oczy na krótko zrobi?y si? bladob??kitne.
-Wewn?trz jest co? jakby numer seryjny - powiedzia? - Dowiemy si?, od kogo to maj?. Zg?osi?a? incydent Perry'emu?
-Tak. A w?a?nie, napomkn??, ?e mamy nowego prezydenta... je?li ci? to interesuje.
-Bez niespodzianek?
-Bez niespodzianek. Inny kandydaci nie kwapili si?, by wy?o?y? kilku miliardów na odbudow? Metropolis.
-Tak - opar? Clark - Oraz nikt inny nie zapewnia?, ?e przygotuje Ameryk? na "czasy, gdy ludzko?? przesta?a by? samotna".

Dwóch postawnych m??czyzn pod??a?o korytarzem pewnym krokiem. Trzeci, niski, zdawa? si? ledwo za nimi nad??a?.
-Wszystko gotowe? - zapyta? jeden z tych postawnych.
-Tak, panie prezydencie - odpar? niski - Chocia? trzeba by?o po raz kolejny prze?o?y? zaprzysi??enie szefa ochrony.
-Ah, dobrze, ?e mi pan przypomnia? - powiedzia? prezydent, po czym wskaza? drugiego postawnego - Niech szef ochrony wdro?y tego oto pana we wszelkie formalno?ci zwi?zane z ochron? mojej osoby.
-Mhm... a kim jest "ten oto pan", je?li mo?na spyta?? - zapyta? niski.
-John. Po prostu John - wyja?ni? prezydent i u?miechn?? si? nieznacznie.
Niski zapisa? w swoim notesie: "John".
-Jeszcze jakie? niespodzianki, o których, jako pa?ski doradca, powinienem wiedzie??
-W?a?ciwie tak. Dzi? zg?osi si? do pana gabinetu pewna osoba. Prosz? j? zapozna? ze stanowiskiem.
-Jakim stanowiskiem?
-Pa?skim. Przedstawi si? jako Kwiatuszek. Po prostu Kwiatuszek.
Opu?cili budynek. John otworzy? prezydentowi tylne drzwi limuzyny stoj?cej na zewn?trz. Kierowca by? poinstruowany - mia? zawie?? Prezydenta Stanów Zjednoczonych do centrum Metropolis, na ruiny b?d?ce bolesn? pami?tk? dnia, od którego ludzko?? zacz??a inaczej patrze? w gwiazdy.
Na miejscu czekali ludzie. Tysi?ce ludzi. Po raz pierwszy od dwóch lat wpuszczono ludno?? cywiln? do Strefy Wy??czonej, tote? nawet je?li kto? nie g?osowa? na Lexa Luthora (a sonda?e wskazywa?y, ?e niewielu takich by?o), to uczestnictwo w przemowie nowego prezydenta by?o nie lada wydarzeniem w?a?nie ze wzgl?du na to miejsce. Nie mównica w sali kongresowej, nie schludny gabinecik w Bia?ym Domu, nie miliony ekranów telewizorów, ale ponury i nadal wzbudzaj?cy nieprzyjemne my?li kawa?ek miasta obrócony w perzyn? w skutek wielkiego, kosmicznego generatora dubstepu i faktu, i? dwójka bogów zechcia?a naparza? si? po mordach.
Limuzyn? powitano oklaskami i okrzykami, a fala zachwytu wzmog?a si?, kiedy t?um ujrza? idealnie g?adk? g?ow? prezydenta. On sam za?, zamiast pomacha? czy da? si? obstawi? przez t?um bodyguardów, zwinnie wskoczy? po kilku betonowych fragmentach czego?, co kiedy? by?o biurowcem, by usypisko gruzu uczyni? swoj? scen?. Wtedy, w pe?nym s?o?cu i na oczach wszystkich, wzniós? do góry obie r?ce, a lud oszala?. Ch?on?li jego szeroki u?miech per?owych z?bów i jego niezwykle postawne jak na polityka cia?o, na którym skrojony czarny garnitur wydawa? si? ciut przyma?y. By? ich liderem, wodzem. Ich prezydentem.
I tylko John, blondw?osy twardziel w garniturze stoj?cy u podnó?a usypiska oraz Kwiatuszek, pi?kna rudow?osa kobieta szminkuj?ca usta we wn?trzu prezydenckiej limuzyny, wydawali si? zupe?nie uodpornieni na czar Lexa Luthora.
No i mo?e kto? jeszcze. Kto?, kto nie przyby? do Metropolis, cho? wy?o?y? miliardy dolarów na jego odbudow?. Kto?, kto nie ogl?da? transmisji na ?ywo, cho? mia? w?asn? satelit? gdzie? w kosmosie. Kto?, kto zamiast korzysta? z luksusów swoich ohydnie ekskluzywnych salonów, wybra? ciemno?? i wilgo? podziemi, gdzie nak?ada? smar na poszczególne elementy wyrzutni, sprawdza? stan lin, kontrolowa? trwa?o?? uprz??y, rozplanowywa? rozmieszczenie urz?dze? w pasie taktycznym... po raz czwarty. Kamerdyner sta? nieopodal, jak zwykle nieco trwo??c si? na dok?adno?? i obsesyjny wr?cz perfekcjonizm swego panicza. Tym razem jednak w pe?ni rozumia? to zachowanie – w ko?cu nic nie mo?e pój?? ?le, gdy planuje si? zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych.